Może to intymne wyznanie, ale co mi tam: uwielbiam polskie tabloidy i inteligentną, pełną cynizmu oraz hipokryzji grę, jaką prowadzą ze swoimi czytelnikami. Najbardziej lubię je w okresach, kiedy dewocieją na potęgę, udając świętsze niż - nie przymierzając - moja sąsiadka, stara Matlakowa, która na czas Wielkiego Postu nawet swego posiwiałego ratlerka stroiła w fioletowe wdzianko z włóczki.
Święte treści, ocierające się niemal o język liturgii, możemy napotkać w tabloidach przy okazji:
a. świąt - Wielkanocy, Bożego Narodzenia i Wszystkich Świętych
b. głośnych tragedii i pochówków ich ofiar
c. rocznic papieskich i wydarzeń związanych z JP II
Do kanonizacji papieża-Polaka niespełna miesiąc, więc właśnie w "Fakcie" i "SE" wzbiera fala świętości oraz transendencji charakterystycznych dla tego ostatniego obszaru działań z pogranicza kruchty i redakcji.
Jako że treści religijne na łamach tabloidów toną zazwyczaj w mętnym morzu doczesności, zdarzają się dziwne i ciekawe zbitki, uświadamiające nam, że życie składa się z uniesień nie tylko o charakterze religijnym. Patrz poniżej.
W ostatnim sobotnim "Super Expressie" słynąca cudami uzdrowień Matka Boska z Lourdes spoczęła na żółtej belce z porażającą społeczeństwo informacją, że "Zmiana czasu na letni odbierze nam 101.250 orgazmów". Cóż, nic tylko się modlić ;)
"Fakt" w soboty na dobre rozkręca handel dewocjonaliami (wspominałem już o tym na blogu http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/chinski-papiez-w-fakcie-dewocjonalia.html ). O ile sie nie mylę (jeśli się mylę, to sprostujcie), pierwsze z kolekcji dewocjonaliów dokładano do gazety za darmo. Teraz jednak, ku zaskoczeniu moim i pewnie innych czytelników, BĘC: 2,99 zł!
Coś mi podpowiada, że całkiem wypasiona kolekcja medalików nie spięłaby się wydawcy finansowo i trzeba było zacząć sprzedawać dewocjonalia zamiast je rozdawać przy okazji zakupu gazety. Poza tym w Polsce za Matkę Boską Częstochowską czytelnik gotów jest zapłacić chetniej niż np. za medalik z św. Ojcem Pio.
Sztuka robienia tabloidu polega m.in. na tym, by gazeta "myślała czytelnikiem", odpowiadając jak najszerzej na rozmaite potrzeby jak największego grona nabywców. Dlatego "świętoszenie" w niektórych okresach roku sprzedaje się lepiej niż świntuszenie. I "Fakt", i "Super Express" świetnie o tym wiedzą i mają z tego niezłe profity. A myślę, że w kwestii czerpania zysków z kanonizacji Papieża-Polaka nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa.
Sam robię na co dzień w Łodzi "Express Ilustrowany", lekką gazetę o charakterze miejskiego soft-tabloidu i kusi mnie, by przy okazji kanonizacji Jana Pawła II sprezentować jakąś pamiątkę czytelnikom. Nie wiem jednak, czy dewocjonalia zrobiłyby dobrze gazecie kupowanej w mocno zlaicyzowanym mieście, w którym zdarzają sie parafie z ledwie 14-procentową frekwencją na niedzielnej mszy świetej...
Marcina Kowalczyka dyariusz obserwacyj, analiz, opinii i refleksyj prostym językiem podanych, z mediów tradycyjnych i nowych pogranicza
poniedziałek, 31 marca 2014
piątek, 28 marca 2014
Kuszenie seksem, czyli rozerotyzowana oferta dla fotoreporterów
Weekend tuż, tuż, więc dziś krótko i nieco frywolnie, bo o czym tu pisać, skoro wszystko widać. Organizatorzy trwających właśnie w Łodzi targów "Film, video, foto" sięgnęli obficie jak nigdy dotychczas po seks jako narzędzie marketingu. Tak wielu mniej lub bardziej ubranych, wijących się w rozmaitych pozach modelek, łódzkie obiekty targowe dawno nie oglądały. Próbka poniżej.
Nie od dziś wiadomo, że nagość i seks dobrze sprzedają nie tylko kosmetyki czy bieliznę, ale nawet stal hartowaną, kaloryfery, traktory czy pieczarki (patrz: zdjęcie poniżej).
Gorzej, gdy podane w nadmiarze, przesłaniają istotę bazowej oferty. Myślę jednak, że zniesmaczona męska część publiczności wybaczy organizatorom łódzkich targów ten przesyt i, opuściwszy skromnie oczęta, z największą uwagą odda się podziwianiu aparatów, statywów, lamp błyskowych i innego strasznie drogiego i ciężkiego żelastwa dla paparazzich, którego na "Film, video, foto" również nie brakuje.
A na zakończenie filmik z targów. Można go znaleźć tutaj http://express-tv.pl/targi-film-video-foto-piekne-modelki-i-drogi-sprzet,artykul.html?material_id=53343767bb9d3a4220159e1d
W poście tym wykorzystałęm zdjęcie i film red. Janusza Kubika z "Expressu Ilustrowanego" oraz kalendarz (fake???) znaleziony na stronie Zgorzkniały Copywriter na FB https://www.facebook.com/ZgorzknialyCopywriter
Gorącego weekendu życzę :)
Nie od dziś wiadomo, że nagość i seks dobrze sprzedają nie tylko kosmetyki czy bieliznę, ale nawet stal hartowaną, kaloryfery, traktory czy pieczarki (patrz: zdjęcie poniżej).
Gorzej, gdy podane w nadmiarze, przesłaniają istotę bazowej oferty. Myślę jednak, że zniesmaczona męska część publiczności wybaczy organizatorom łódzkich targów ten przesyt i, opuściwszy skromnie oczęta, z największą uwagą odda się podziwianiu aparatów, statywów, lamp błyskowych i innego strasznie drogiego i ciężkiego żelastwa dla paparazzich, którego na "Film, video, foto" również nie brakuje.
A na zakończenie filmik z targów. Można go znaleźć tutaj http://express-tv.pl/targi-film-video-foto-piekne-modelki-i-drogi-sprzet,artykul.html?material_id=53343767bb9d3a4220159e1d
W poście tym wykorzystałęm zdjęcie i film red. Janusza Kubika z "Expressu Ilustrowanego" oraz kalendarz (fake???) znaleziony na stronie Zgorzkniały Copywriter na FB https://www.facebook.com/ZgorzknialyCopywriter
Gorącego weekendu życzę :)
czwartek, 27 marca 2014
"Puls Tygodnia" zanika, czyli historia ciekawego projektu, w którym powiedziano A, ale na B, C i D zabrakło... No właśnie - czego zabrakło?
Ze smutkiem, ale bez specjalnego zaskoczenia przyjąłem wiadomość o zamknięciu tygodnika "7 dni Puls Tygodnia". Smutno mi, bo padła kolejna gazeta, koledzy-dziennikarze stracili pracę, ale zdziwiony nie jestem. Od pierwszego numeru, który ukazał się jakieś pół roku temu, nie wróżyłem "Pulsowi Tygodnia" powodzenia na rynku. I tak wytrwał dość długo. Ale od początku...
Sam pomysł - niezły, wzorowany na "Angorze", która twardo trzyma sie na rynku tygodników, notując niewielkie spadki sprzedaży. Wyłowić wartościowe treści z różnych publikatorów, dodać trochę własnych i zebrać je w jednym miejscu - bezcenne! Zwłaszcza w czasach chaosu, kiedy ze szpalt gazet, ekranów telewizorów, telefonów, tabletów i komputerów bombardują nas codziennie tysiące informacyjnych bitów, najczęściej wątpliwej jakości i wagi.
Wyłowić, zebrać, złożyć i wydrukować - OK, ale trzeba jeszcze sprzedać. I tu wydawca popełnił pierwszy poważny błąd. Z ceną 4,50 zł "Puls Tygodnia" był nieco tańszy od innych z tygodników opinii, ale... droższy od "Angory"! A to przecież z nią miał przede wszystkim konkurować, próbując odebrać jej czytelnika o nieco wyższych aspiracjach (świadczy o tym poziom i tematyka tekstów w "Pulsie Tygodnia").
Ewidentnie nie odrobiono lekcji z historii najnowszej i nie przeanalizowano startu tygodników prawicowych, które zawojowały polski rynek, m.in. ceną oscylującą na początku wokół 2 zł. Co prawda magiczna dwójka z przodu sie pojawiła - ostatnio "Puls Tygodnia" kosztował tylko 2,90 zł - ale było już za późno.
Błąd drugi - tu według mojego subiektywnego oglądu, bo kwestia nie jest tak wymierna jak cena - zbyt elegancki, dość chłodny i uporządkowany layout. To chyba nie było dobre opakowanie dla tygodnika bazujacego na przedrukach. Słabo pasowało do wyjątkowości treści, które redakcja chciała w nim pomieścić.
No właśnie - wyjątkowość i unikatowość. Brakowało ich od początku. To błąd trzeci. Teksty nudnawe, na okładkach najczęściej twarze polityków w konwencji 1:1, bez kontrowersyjnych, ale przyciągających uwagę czytelnika zabiegów fotoszopowych czy charakterystycznego dla "Angory" foto-tekstowego szaleństwa (czasem mocno "po bandzie").
Błąd czwarty - promocja i marketing. Dziś nie wystarczy rzucić gazetę do kiosków, empików i saloników prasowych. Najciekawszy, "wszystkomający", ale nowy na rynku tytuł, zniknie pośród setek innych eksponowanych na ściankach z prasą. Trzeba ludziom o nim powiedziec, a właściwie krzyknąć, skąd się da. "Puls Tygodnia" miał nieźle wymyśloną, agresywną kampanię z Cezarym Pazurą ("Killer wśród prasy", "Tę przeczytam, na tamtych posiedzę"), ale skończyła się - o ile dobrze pamietam - po dwóch tygodniach. A i do jej intensywności można mieć zastrzeżenia. Zabrakło też marketingowego grepsu typu: fajny darmowy gadżet, który stałby się motywem do zakupu gazety przy okazji - na próbę. Pewnie wydawca, jak to zwykle bywa, nie doszacował kosztów promocji i skończyło się tak, jak się skończyło...
Powie ktoś: "Kowalczyk, jak jesteś taki mądry, to sam zrób i sprzedaj w dużym nakładzie nową gazetę". Z rozbrajającą szczerością odpowiem wtedy: "nie mam tyle kasy, a nawet gdybym miał, chyba nie odważyłbym się w dzisiejszych czasach..."
Sam pomysł - niezły, wzorowany na "Angorze", która twardo trzyma sie na rynku tygodników, notując niewielkie spadki sprzedaży. Wyłowić wartościowe treści z różnych publikatorów, dodać trochę własnych i zebrać je w jednym miejscu - bezcenne! Zwłaszcza w czasach chaosu, kiedy ze szpalt gazet, ekranów telewizorów, telefonów, tabletów i komputerów bombardują nas codziennie tysiące informacyjnych bitów, najczęściej wątpliwej jakości i wagi.
Wyłowić, zebrać, złożyć i wydrukować - OK, ale trzeba jeszcze sprzedać. I tu wydawca popełnił pierwszy poważny błąd. Z ceną 4,50 zł "Puls Tygodnia" był nieco tańszy od innych z tygodników opinii, ale... droższy od "Angory"! A to przecież z nią miał przede wszystkim konkurować, próbując odebrać jej czytelnika o nieco wyższych aspiracjach (świadczy o tym poziom i tematyka tekstów w "Pulsie Tygodnia").
Ewidentnie nie odrobiono lekcji z historii najnowszej i nie przeanalizowano startu tygodników prawicowych, które zawojowały polski rynek, m.in. ceną oscylującą na początku wokół 2 zł. Co prawda magiczna dwójka z przodu sie pojawiła - ostatnio "Puls Tygodnia" kosztował tylko 2,90 zł - ale było już za późno.
Błąd drugi - tu według mojego subiektywnego oglądu, bo kwestia nie jest tak wymierna jak cena - zbyt elegancki, dość chłodny i uporządkowany layout. To chyba nie było dobre opakowanie dla tygodnika bazujacego na przedrukach. Słabo pasowało do wyjątkowości treści, które redakcja chciała w nim pomieścić.
No właśnie - wyjątkowość i unikatowość. Brakowało ich od początku. To błąd trzeci. Teksty nudnawe, na okładkach najczęściej twarze polityków w konwencji 1:1, bez kontrowersyjnych, ale przyciągających uwagę czytelnika zabiegów fotoszopowych czy charakterystycznego dla "Angory" foto-tekstowego szaleństwa (czasem mocno "po bandzie").
Błąd czwarty - promocja i marketing. Dziś nie wystarczy rzucić gazetę do kiosków, empików i saloników prasowych. Najciekawszy, "wszystkomający", ale nowy na rynku tytuł, zniknie pośród setek innych eksponowanych na ściankach z prasą. Trzeba ludziom o nim powiedziec, a właściwie krzyknąć, skąd się da. "Puls Tygodnia" miał nieźle wymyśloną, agresywną kampanię z Cezarym Pazurą ("Killer wśród prasy", "Tę przeczytam, na tamtych posiedzę"), ale skończyła się - o ile dobrze pamietam - po dwóch tygodniach. A i do jej intensywności można mieć zastrzeżenia. Zabrakło też marketingowego grepsu typu: fajny darmowy gadżet, który stałby się motywem do zakupu gazety przy okazji - na próbę. Pewnie wydawca, jak to zwykle bywa, nie doszacował kosztów promocji i skończyło się tak, jak się skończyło...
Powie ktoś: "Kowalczyk, jak jesteś taki mądry, to sam zrób i sprzedaj w dużym nakładzie nową gazetę". Z rozbrajającą szczerością odpowiem wtedy: "nie mam tyle kasy, a nawet gdybym miał, chyba nie odważyłbym się w dzisiejszych czasach..."
środa, 26 marca 2014
Chwalimy się! Jesteśmy na czołówce ToCoWażne.pl :)
Wraz z mym skromnym blożątkiem, odpalonym ledwie dwa tygodnie temu, śpieszymy poinformować, że nasza wczorajsza twórczość pt. "Aresztować temat, zaszczuć redaktora, czyli wolność słowa po polsku..." http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/aresztowac-temat-zaszczuc-redaktora.html znalazła się dziś w rotatorze na czołówce opiniotwórczego portalu To Co Ważne http://tocowazne.pl/n/aresztowac-temat-zaszczuc-redaktora-czyli-wolnosc-slowa-po-polsku
Wielki to dla nas zaszczyt znaleźć się w tak szacownym gronie i miejscu oraz zachęta do dalszej pracy. Kolegom z To Co Ważne dziękujemy :)
Wielki to dla nas zaszczyt znaleźć się w tak szacownym gronie i miejscu oraz zachęta do dalszej pracy. Kolegom z To Co Ważne dziękujemy :)
Dziennikarz pije z politykiem, czyli niezależność i obiektywizm w oparach alkoholu
Sprawa redaktora Cichego z Panoramy TVP2, który bawił się na imieninach posła Napieralskiego z SLD http://www.press.pl/newsy/telewizja/pokaz/44753,Reporter-Panoramy-zawieszony-za-udzial-w-urodzinach-posla-Napieralskiego zdominowała w ostatnich dniach dyskurs środowiska dziennikarskiego na temat własnej kondycji etyczno-moralnej. Więc może i ja swoje trzy grosze...
Dlaczego dziennikarz polityczny MOŻE iść na wódkę z politykiem?
1. Bo może się zabawić i wesoło spędzić czas
2. Bo wódka jest smaczna
3. Bo zakąski są fajowe
4. Bo przy okazji może spotkać ciekawych ludzi
5. Bo może się odstresować
6. Bo akurat nazajutrz nie musi iść do pracy
7. Bo polityk stawia
Dlaczego dziennikarz polityczny NIE MOŻE iść na wódkę z politykiem?
1. Bo jest dziennikarzem politycznym, a jak idzie na wódkę z politykiem, to już NIE JEST dziennikarzem politycznym. Od tej chwili może robić materiały np. o pszczelarstwie...
I tyle ode mnie.
Ale zdania środowiska w tej kwestii są oczywiście podzielone: http://www.press.pl/wywiady/pokaz/584,Mozna-chodzic-z-politykami-na-wodke-i-informowac-rzetelnie
A Wy jak sądzicie?
Dlaczego dziennikarz polityczny MOŻE iść na wódkę z politykiem?
1. Bo może się zabawić i wesoło spędzić czas
2. Bo wódka jest smaczna
3. Bo zakąski są fajowe
4. Bo przy okazji może spotkać ciekawych ludzi
5. Bo może się odstresować
6. Bo akurat nazajutrz nie musi iść do pracy
7. Bo polityk stawia
Dlaczego dziennikarz polityczny NIE MOŻE iść na wódkę z politykiem?
1. Bo jest dziennikarzem politycznym, a jak idzie na wódkę z politykiem, to już NIE JEST dziennikarzem politycznym. Od tej chwili może robić materiały np. o pszczelarstwie...
I tyle ode mnie.
Ale zdania środowiska w tej kwestii są oczywiście podzielone: http://www.press.pl/wywiady/pokaz/584,Mozna-chodzic-z-politykami-na-wodke-i-informowac-rzetelnie
A Wy jak sądzicie?
wtorek, 25 marca 2014
Aresztować temat, zaszczuć redaktora, czyli wolność słowa po polsku...
Kilka dni temu na stronie internetowej Reporterów bez Granic opublikowano najnowszy (2014) raport o wolności prasy na świecie http://rsf.org/index2014/en-index2014.php wraz z mapą świata obrazującą sytuację dziennikarzy i mediów w poszczególnych krajach oraz ich zależność (lub niezależność) od najróżniejszych zewnętrznych nacisków.
Analizując ją, polscy dziennikarze powinni poczuć sie wolni jak taczanka w stepie, a co najmniej szczęśliwsi niż choćby ich koledzy z USA, kraju tradycyjnie słynącego z poszanowania dla wolności prasy i publicznego wyrażania poglądów (Pierwsza Poprawka do Konstytucji USA). Nasz kraj według World Press Freedom Index zajmuje wysokie, 19. miejsce pośród 180 krajów świata, z których raporty płyną do biur Reporters sans Frontieres. Lepiej niż u nas jest tradycyjnie już w Skandynawii, Nowej Zelandii i starych demokracjach europejskich (choć we Francji, Włoszech i Hiszpanii już nieco gorzej).
Dziś pomyślałem sobie, z jaką goryczą ów raport mówiący o względnej wolności słowa w Polsce, muszą przeglądać dziennikarze z zamojskiej "Kroniki Tygodnia" oraz Mikołaj Greś, redaktor naczelny "Gazety Michałowa". Przypomnę, że Sąd Okręgowy w Warszawie zakazał "Kronice" pisania przez rok o sprawie posła Szeligi szantażowanego przez prostytutkę http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/44747,Sad-zakazal-zamojskiej-%E2%80%9EKronice-Tygodnia%E2%80%9D-pisania-o-sprawie-posla-Szeligi. Redaktor Greś natomiast zrzekł się funkcji naczelnego w "Gazecie Michałowa", protestując w ten sposób przeciwko cenzorskim działaniom burmistrza swego miasteczka http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=%2F20140324%2FAGLOMERACJABIALOSTOCKA%2F140329847
Opublikował w internecie takie oświadczenie:
Zaręczam, że - znając realia polskiej prowincji (i nie tylko prowincji) - podobnych przypadków mogą być dziesiątki. Sam kiedyś (na początku lat 90. ubiegłego wieku) pracowałem w gazecie, której udziałowcem w części była gmina Łódź z jej ZChN-owskimi wówczas władzami. Zapędy cenzorskie urzędu miasta kończyły się wtedy nawet usuwaniem z pracy niepokornych dziennikarzy.
Od tamtego czasu minęło ponad 20 lat, ale czytając oświadczenie redaktora Gresia można stwierdzić, jak niewiele w świadomości przedstawicieli władzy sie zmieniło. Najgorzej jednak wróży to, że niezawisłe sądy coraz częściej siegają po instytucję zakazu podejmowania tematu i "aresztują słowo".
Analizując ją, polscy dziennikarze powinni poczuć sie wolni jak taczanka w stepie, a co najmniej szczęśliwsi niż choćby ich koledzy z USA, kraju tradycyjnie słynącego z poszanowania dla wolności prasy i publicznego wyrażania poglądów (Pierwsza Poprawka do Konstytucji USA). Nasz kraj według World Press Freedom Index zajmuje wysokie, 19. miejsce pośród 180 krajów świata, z których raporty płyną do biur Reporters sans Frontieres. Lepiej niż u nas jest tradycyjnie już w Skandynawii, Nowej Zelandii i starych demokracjach europejskich (choć we Francji, Włoszech i Hiszpanii już nieco gorzej).
Dziś pomyślałem sobie, z jaką goryczą ów raport mówiący o względnej wolności słowa w Polsce, muszą przeglądać dziennikarze z zamojskiej "Kroniki Tygodnia" oraz Mikołaj Greś, redaktor naczelny "Gazety Michałowa". Przypomnę, że Sąd Okręgowy w Warszawie zakazał "Kronice" pisania przez rok o sprawie posła Szeligi szantażowanego przez prostytutkę http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/44747,Sad-zakazal-zamojskiej-%E2%80%9EKronice-Tygodnia%E2%80%9D-pisania-o-sprawie-posla-Szeligi. Redaktor Greś natomiast zrzekł się funkcji naczelnego w "Gazecie Michałowa", protestując w ten sposób przeciwko cenzorskim działaniom burmistrza swego miasteczka http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=%2F20140324%2FAGLOMERACJABIALOSTOCKA%2F140329847
Opublikował w internecie takie oświadczenie:
Zaręczam, że - znając realia polskiej prowincji (i nie tylko prowincji) - podobnych przypadków mogą być dziesiątki. Sam kiedyś (na początku lat 90. ubiegłego wieku) pracowałem w gazecie, której udziałowcem w części była gmina Łódź z jej ZChN-owskimi wówczas władzami. Zapędy cenzorskie urzędu miasta kończyły się wtedy nawet usuwaniem z pracy niepokornych dziennikarzy.
Od tamtego czasu minęło ponad 20 lat, ale czytając oświadczenie redaktora Gresia można stwierdzić, jak niewiele w świadomości przedstawicieli władzy sie zmieniło. Najgorzej jednak wróży to, że niezawisłe sądy coraz częściej siegają po instytucję zakazu podejmowania tematu i "aresztują słowo".
poniedziałek, 24 marca 2014
Polski reportaż multimedialny rodzi sie w bólach (technologicznych). Ale warto sie pomęczyć...
Jako miłośnik architektury okołoindustrialnej (vide: moja ukochana Łódź), od dawna chciałem zobaczyć Nikiszowiec. Niestety, zwykle było jakoś nie po drodze. Dzisiaj jednak wpadłem do tej dzielnicy Katowic znanej mi jedynie ze śląskich filmów Kutza za sprawą "Na Nikiszu" - jednego z trzech reportaży interaktywnych przygotowanych przez redakcję Dziennika Zachodniego (Polskapresse).
Ciekawy tekst, świetne zdjęcia, filmy, wypowiedzi historyków, a także mieszkańców Nikiszowca. Autorom - Karolowi Gruszce i Tomkowi Kiełkowskiemu gratuluję, a czytelnikom i fanom multimediów polecam:
https://dziennikzachodni.creatavist.com/nanikiszu
Pozostałe interaktywne produkcje "Dziennika Zachodniego" można znaleźć tu:
https://dziennikzachodni.creatavist.com/story/9016
https://dziennikzachodni.creatavist.com/kruk
Reportaż multimedialny, zwany również interaktywnym, na razie w Polsce raczkuje. Dotychczas po formę zapisu połączonego ze zdjęciami, mapami, materiałami audio i wideo, oprócz "Dziennika Zachodnego", sięgnęła (w końcu zeszłego roku) wyborcza.pl z "Boskim światłem" Jacka Hugo-Badera. To reporterska relacja z wyprawy na Broad Peak w poszukiwaniu ciał Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego:
http://interaktywna.wyborcza.pl/article/boskie-swiatlo.html
Podobnie jak w przypadku reportaży multimedialnych Dziennika Zachodniego, niestety także i tu zdjęcia oraz multimedia ładują sie zbyt długo jak na wymagania niecierpliwego internauty. Redakcja "Wyborczej" ma świadomość ułomności technologicznych projektu, więc zaraz na początku zastrzega: "reportaż zawiera materiały wideo, które najlepiej prezentują się w najnowszych wersjach przeglądarek, a do płynnego odtwarzania potrzebne jest łącze szerokopasmowe. Czasami trzeba trochę poczekać, żeby strona poprawnie się załadowała lub otworzyć ją w innej przeglądarce, np. Chrome". A poczekać warto, naprawdę :)
Czy mocno pogłębiony i wzbogacony o multimedia reportaż zawojuje internet, w którym niepodzielnie rządzi infotainment ze swymi płyciznami? Nie sądzę. Uważam jednak, że jest bardzo ciekawą formą przejściową "do poczytania" z pogranicza gazety, komputera i tabletu. Może być doskonałą ofertą dla dociekliwego internauty wyrosłego z kultury papieru (jak niżej podpisany) i służyć jako narzędzie do utrzymania go na stronie przez długi czas. Co więcej, opłata za takie treści (gdyby reportaże multimedialne zamykać za paywallem) nie powinna budzić masowej niechęci internautów. Po prostu wiesz, za co płacisz, bo nigdzie indziej tego nie znajdziesz.
Ciekawy tekst, świetne zdjęcia, filmy, wypowiedzi historyków, a także mieszkańców Nikiszowca. Autorom - Karolowi Gruszce i Tomkowi Kiełkowskiemu gratuluję, a czytelnikom i fanom multimediów polecam:
https://dziennikzachodni.creatavist.com/nanikiszu
Pozostałe interaktywne produkcje "Dziennika Zachodniego" można znaleźć tu:
https://dziennikzachodni.creatavist.com/story/9016
https://dziennikzachodni.creatavist.com/kruk
Reportaż multimedialny, zwany również interaktywnym, na razie w Polsce raczkuje. Dotychczas po formę zapisu połączonego ze zdjęciami, mapami, materiałami audio i wideo, oprócz "Dziennika Zachodnego", sięgnęła (w końcu zeszłego roku) wyborcza.pl z "Boskim światłem" Jacka Hugo-Badera. To reporterska relacja z wyprawy na Broad Peak w poszukiwaniu ciał Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego:
http://interaktywna.wyborcza.pl/article/boskie-swiatlo.html
Podobnie jak w przypadku reportaży multimedialnych Dziennika Zachodniego, niestety także i tu zdjęcia oraz multimedia ładują sie zbyt długo jak na wymagania niecierpliwego internauty. Redakcja "Wyborczej" ma świadomość ułomności technologicznych projektu, więc zaraz na początku zastrzega: "reportaż zawiera materiały wideo, które najlepiej prezentują się w najnowszych wersjach przeglądarek, a do płynnego odtwarzania potrzebne jest łącze szerokopasmowe. Czasami trzeba trochę poczekać, żeby strona poprawnie się załadowała lub otworzyć ją w innej przeglądarce, np. Chrome". A poczekać warto, naprawdę :)
Czy mocno pogłębiony i wzbogacony o multimedia reportaż zawojuje internet, w którym niepodzielnie rządzi infotainment ze swymi płyciznami? Nie sądzę. Uważam jednak, że jest bardzo ciekawą formą przejściową "do poczytania" z pogranicza gazety, komputera i tabletu. Może być doskonałą ofertą dla dociekliwego internauty wyrosłego z kultury papieru (jak niżej podpisany) i służyć jako narzędzie do utrzymania go na stronie przez długi czas. Co więcej, opłata za takie treści (gdyby reportaże multimedialne zamykać za paywallem) nie powinna budzić masowej niechęci internautów. Po prostu wiesz, za co płacisz, bo nigdzie indziej tego nie znajdziesz.
piątek, 21 marca 2014
Jezus, Maria, kioski zamykają!, czyli rzecz o kolportażu prasy...
Ktoś nie tak dawno powiedział (o ile sie nie mylę - Tomasz Lis), że prasa upadnie, bo za kilka lat nie będzie jej gdzie kupić. Rzadko zgadzam sie z Lisem, ale tu w stu procentach. Jest źle...
Jak to się dzieje, że nagle, niemal z dnia na dzień, w dużym polskim mieście znika 400 punktów sprzedaży prasy? Ano tak, że któryś z dystrybutorów obniżył marżę dla kioskarzy lub podniósł opłaty za użytkowanie kiosków i przedsiębiorcy zrezygnowali z ich prowadzenia, bo nie wychodzą na swoje.
Kolporterzy w coraz mniejszym stopniu zainteresowani są sprzedażą gazet codziennych, bo zysku z tego co kot napłakał (przynajmniej tak twierdzą), roboty przy nadziałach dużo, a wydawcy i tak nie są zadowoleni z wysycenia sieci. Tak zwana kolorówka i tygodniki opinii znajdują się w nieco lepszej sytuacji (są droższe, więc marża kolportera może być wyższa, mniej z nimi zachodu w punktach nadziałowych itd.), ale i tak ich dostępność dla przeciętnego Polaka jest - myślę - dwa razy mniejsza niż jeszcze 5 lat temu. Co więcej, kolporterzy, świadomi swej uprzywilejowanej pozycji na rynku, stawiają wydawcom trudne do przyjęcia warunki finansowe. Najlepiej ilustruje to ostatni spór "Ruchu" i "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza http://www.radiownet.pl/publikacje/sakiewicz-komentuje-spor-gazeta-polska-kontra-ruch
Prawdziwy dramat trwa od lat w tzw. terenie, poza dużymi miastami. Kiedyś w każdej większej polskiej wsi stał kiosk, zwykle "Ruchu", z pełną ofertą tytułów prasy codziennej i tygodników, a nawet książek. Dziś dystrybutorzy likwidują mniej opłacalne trasy dowozu prasy, na wsiach straszą pordzewiałe, nieużytkowane od lat rudery kiosków z okratowanymi oknami, a prawie połowa Polaków deklaruje, że... nie czyta nic! Może gdyby im dowieziono, sięgnęliby chociaż po gazetę... Przekładając tę sytuację na rzeczywistość internetową, można by powiedzieć, że tworzymy atrakcyjną witrynę lub portal z unikatowymi informacjami czy funkcjonalnościami i stawiamy ją na niewydolnym serwerze z marnymi łączami. Jak naszaklasa.pl w poczatkach swego istnienia...
Nie chcę tu całej odpowiedzialności za spadki sprzedaży prasy zwalać na kolporterów - trend ochodzenia czytelników z papieru do internetu jest bezdyskusyjny. Uważam jednak, że wydawcy, by go spowolnić, powinni budować własne sieci sprzedaży, oparte o punkty usługowe, sklepy, a nawet - co tam! - parafie, domy kultury czy urzędy. Choć nie jest to rozwiązanie tanie, myślę, że się opłaci. Dodatkowo muszą bardzo starannie monitorować w punktach sprzedaży prasy politykę nadziałową i dystrybucyjną firm kolporterskich. Na co dzień działają tak wydawcy tygodników lokalnych w swych mikroobszarach wydawniczych i mikrosieciach sprzedaży. I co? I jest to segment prasy najmniej dotknięty w ostatnich latach spadkami sprzedaży egzemplarzowej.
Jak to się dzieje, że nagle, niemal z dnia na dzień, w dużym polskim mieście znika 400 punktów sprzedaży prasy? Ano tak, że któryś z dystrybutorów obniżył marżę dla kioskarzy lub podniósł opłaty za użytkowanie kiosków i przedsiębiorcy zrezygnowali z ich prowadzenia, bo nie wychodzą na swoje.
Kolporterzy w coraz mniejszym stopniu zainteresowani są sprzedażą gazet codziennych, bo zysku z tego co kot napłakał (przynajmniej tak twierdzą), roboty przy nadziałach dużo, a wydawcy i tak nie są zadowoleni z wysycenia sieci. Tak zwana kolorówka i tygodniki opinii znajdują się w nieco lepszej sytuacji (są droższe, więc marża kolportera może być wyższa, mniej z nimi zachodu w punktach nadziałowych itd.), ale i tak ich dostępność dla przeciętnego Polaka jest - myślę - dwa razy mniejsza niż jeszcze 5 lat temu. Co więcej, kolporterzy, świadomi swej uprzywilejowanej pozycji na rynku, stawiają wydawcom trudne do przyjęcia warunki finansowe. Najlepiej ilustruje to ostatni spór "Ruchu" i "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza http://www.radiownet.pl/publikacje/sakiewicz-komentuje-spor-gazeta-polska-kontra-ruch
Prawdziwy dramat trwa od lat w tzw. terenie, poza dużymi miastami. Kiedyś w każdej większej polskiej wsi stał kiosk, zwykle "Ruchu", z pełną ofertą tytułów prasy codziennej i tygodników, a nawet książek. Dziś dystrybutorzy likwidują mniej opłacalne trasy dowozu prasy, na wsiach straszą pordzewiałe, nieużytkowane od lat rudery kiosków z okratowanymi oknami, a prawie połowa Polaków deklaruje, że... nie czyta nic! Może gdyby im dowieziono, sięgnęliby chociaż po gazetę... Przekładając tę sytuację na rzeczywistość internetową, można by powiedzieć, że tworzymy atrakcyjną witrynę lub portal z unikatowymi informacjami czy funkcjonalnościami i stawiamy ją na niewydolnym serwerze z marnymi łączami. Jak naszaklasa.pl w poczatkach swego istnienia...
Nie chcę tu całej odpowiedzialności za spadki sprzedaży prasy zwalać na kolporterów - trend ochodzenia czytelników z papieru do internetu jest bezdyskusyjny. Uważam jednak, że wydawcy, by go spowolnić, powinni budować własne sieci sprzedaży, oparte o punkty usługowe, sklepy, a nawet - co tam! - parafie, domy kultury czy urzędy. Choć nie jest to rozwiązanie tanie, myślę, że się opłaci. Dodatkowo muszą bardzo starannie monitorować w punktach sprzedaży prasy politykę nadziałową i dystrybucyjną firm kolporterskich. Na co dzień działają tak wydawcy tygodników lokalnych w swych mikroobszarach wydawniczych i mikrosieciach sprzedaży. I co? I jest to segment prasy najmniej dotknięty w ostatnich latach spadkami sprzedaży egzemplarzowej.
środa, 19 marca 2014
Jak się miewa nowy paywall Agory? Panowie, bez ściemniania proszę!
Kilka dni temu, komentując zmiany w zarządzie Agory, pisałem tutaj o potężnym wyzwaniu dla tego koncernu, jakim jest planowane pozyskanie 75 tysięcy subskrybentów płatnych treści w internecie do końca 2016 roku http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/zmiany-zmiany-zmiany-czyli-dlaczego.html
Dziś, półtora miesiąca po wprowadzeniu paywalla na serwisach Gazety Wyborczej, portal wirtualnemedia.pl publikuje pierwsze wypowiedzi z Agory na temat startu projektu http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/agora-dobry-start-prenumeraty-cyfrowej-gazety-wyborczej-za-wczesnie-na-statystyki
Czego się dowiadujemy? Ano niczego. W tekście kłębią się dyplomatyczne ogólniki, charakterystyczne dla każdego niezbyt udanego otwarcia: "dobry start", "duży ruch użytkowników", "spore zainteresowanie ofertą". I wreszcie pada zdanie, które mówi nam wszystko: "Spółka nie chce na razie podawać liczby płatnych subskrybentów. Tłumaczy, że składa się na to zbyt wiele elementów, aby wynik uznać za oddający rzeczywiste zainteresowanie ofertą". No i wszystko jasne, biorąc pod uwagę wszechmierzalność internetu: Agora jak na razie nie ma sie czym chwalić... Tylko po co to ściemnianie, panowie?
Mimo wszystko mam szacunek dla Agory za podjęcie wyzwania i przecieranie szlaków innym wydawcom, rozczarowanym efektami paywalla Piano. Uważam jednak, że dopóki polscy internauci za friko będą ściągali z rozmaitych szemranych portali oskarowe filmy przed ich kinową premierą w Polsce, zarabianie na kontencie gazetowym w internecie to cel tak odległy, jak załogowy lot na Jowisza. Chyba, że za paywallami - na mocy porozumienia wszystkich co do jednego wydawców - zniknie cały polski internet, a prawo i organa ścigające kradzież treści w sieci nabiorą cech oraz dynamiki właściwej cyfrowym czasom, w których żyjemy. No i, co najważniejsze, jeśli zmieni sie mentalność polskich użytkowników internetu, dziś wciąż traktujących go jak źródło z definicji BEZPŁATNEJ informacji i rozrywki. Z tym ostatnim może być najtrudniej...
Dziś, półtora miesiąca po wprowadzeniu paywalla na serwisach Gazety Wyborczej, portal wirtualnemedia.pl publikuje pierwsze wypowiedzi z Agory na temat startu projektu http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/agora-dobry-start-prenumeraty-cyfrowej-gazety-wyborczej-za-wczesnie-na-statystyki
Czego się dowiadujemy? Ano niczego. W tekście kłębią się dyplomatyczne ogólniki, charakterystyczne dla każdego niezbyt udanego otwarcia: "dobry start", "duży ruch użytkowników", "spore zainteresowanie ofertą". I wreszcie pada zdanie, które mówi nam wszystko: "Spółka nie chce na razie podawać liczby płatnych subskrybentów. Tłumaczy, że składa się na to zbyt wiele elementów, aby wynik uznać za oddający rzeczywiste zainteresowanie ofertą". No i wszystko jasne, biorąc pod uwagę wszechmierzalność internetu: Agora jak na razie nie ma sie czym chwalić... Tylko po co to ściemnianie, panowie?
Mimo wszystko mam szacunek dla Agory za podjęcie wyzwania i przecieranie szlaków innym wydawcom, rozczarowanym efektami paywalla Piano. Uważam jednak, że dopóki polscy internauci za friko będą ściągali z rozmaitych szemranych portali oskarowe filmy przed ich kinową premierą w Polsce, zarabianie na kontencie gazetowym w internecie to cel tak odległy, jak załogowy lot na Jowisza. Chyba, że za paywallami - na mocy porozumienia wszystkich co do jednego wydawców - zniknie cały polski internet, a prawo i organa ścigające kradzież treści w sieci nabiorą cech oraz dynamiki właściwej cyfrowym czasom, w których żyjemy. No i, co najważniejsze, jeśli zmieni sie mentalność polskich użytkowników internetu, dziś wciąż traktujących go jak źródło z definicji BEZPŁATNEJ informacji i rozrywki. Z tym ostatnim może być najtrudniej...
wtorek, 18 marca 2014
Lis z Powerade zrobił wynik natemat.pl, czyli nieważne jak piszą...
W dzisiejszym Presserwisie http://presserwis.press.pl/wydanie/2014-03-18/#section_100 przeczytałem notkę o nadspodziewanie dobrych wynikach oglądalności natemat.pl w 2013 roku z wykresem bardzo dynamicznie rosnącym od października i rekordową wartością przypadającą na listopad.
Trochę mnie to dziwi, a troche nie, bo z jednej strony serwis nudnawy i rzadko tam zaglądam, ale z drugiej - budzący emocje w sferze tzw. pozamerytorycznej. Mam tu na myśli sławetną aferę z product placement Tomasza Lisa, która wybuchła w październiku i bez wątpienia przeniosła zainteresowanie serwisem również na następny miesiąc.
Przypomnę, że chodziło o zdjęcie na blogu Lisa w natemat.pl, ukazujące czołowego publicystę TVP przygotowującego sie do marataonu i popijającego napój energetyzujący marki Powerade. Po około dziesięciu dniach medialnej burzy wokół tego wydarzenia z pogranicza autopromocji i reklamy, Lis wyrzucił ze strony kontrowersyjny post, co świadczy, iż rzeczywiście miał nieczyste sumienie. Mocno to nieprofesjonalne i chyba pochopne, bo sprawa pewnie generowałaby podwyższony ruch na serwisie jeszcze przez dobry miesiąc, a zupa przecież i tak już się wylała...
Po raz kolejny jednak sprawdziła się stara zasada marketingu (głównie politycznego): "nieważne jak piszą - dobrze czy źle, byleby tylko nazwisko pisali poprawnie" (w opisywanym przypadku: starannie linkowali do natemat.pl). No i rzeczywiście - serwis zyskał oglądalność. Kto stracił? Bez wątpienia sam Lis. Dwukrotny dotychczas zdobywca tytułu dziennikarza roku w prestiżowym plebiscycie miesięcznika "Press", za 2013 rok nie otrzymał nominacji - o ile się nie mylę - od żadnej z głosujących redakcji. W przypadku Lisa zasada: "nieważne jak piszą..." nie zadziałała.
Trochę mnie to dziwi, a troche nie, bo z jednej strony serwis nudnawy i rzadko tam zaglądam, ale z drugiej - budzący emocje w sferze tzw. pozamerytorycznej. Mam tu na myśli sławetną aferę z product placement Tomasza Lisa, która wybuchła w październiku i bez wątpienia przeniosła zainteresowanie serwisem również na następny miesiąc.
Przypomnę, że chodziło o zdjęcie na blogu Lisa w natemat.pl, ukazujące czołowego publicystę TVP przygotowującego sie do marataonu i popijającego napój energetyzujący marki Powerade. Po około dziesięciu dniach medialnej burzy wokół tego wydarzenia z pogranicza autopromocji i reklamy, Lis wyrzucił ze strony kontrowersyjny post, co świadczy, iż rzeczywiście miał nieczyste sumienie. Mocno to nieprofesjonalne i chyba pochopne, bo sprawa pewnie generowałaby podwyższony ruch na serwisie jeszcze przez dobry miesiąc, a zupa przecież i tak już się wylała...
Po raz kolejny jednak sprawdziła się stara zasada marketingu (głównie politycznego): "nieważne jak piszą - dobrze czy źle, byleby tylko nazwisko pisali poprawnie" (w opisywanym przypadku: starannie linkowali do natemat.pl). No i rzeczywiście - serwis zyskał oglądalność. Kto stracił? Bez wątpienia sam Lis. Dwukrotny dotychczas zdobywca tytułu dziennikarza roku w prestiżowym plebiscycie miesięcznika "Press", za 2013 rok nie otrzymał nominacji - o ile się nie mylę - od żadnej z głosujących redakcji. W przypadku Lisa zasada: "nieważne jak piszą..." nie zadziałała.
poniedziałek, 17 marca 2014
Michał Kamiński? Hej, dziennikarze! Nie dajmy robić z siebie wała. Pokażmy, kto jest nim naprawdę.
O co dziennikarz, zajmujący sie na co dzień polityką, może zapytać kogoś
takiego jak Michał Kamiński, by w oczach widzów lub czytelników nie wyjść na
idiotę? Michał Kamiński to - przypomnę - dawny działacz NOP, ZChN, AWS, spin
doctor PiS, bliski współpracownik Jarosława i Lecha Kaczyńskich, europoseł
PiS, który wystąpił z PiS, jeszcze niedawno zapowiadał rozbrat z polityką, a
kilka dni temu objawił się jako... kandydat Platformy Obywatelskiej w wyborach
do Parlamentu Europejskiego (uff, chyba niczego nie pokręciłem...).
Oto propozycje pytań (najlepiej jeśli padną "na żywo" na wizji):
- Jaki jest pana ulubiony kolor?
- Pod jakim znakiem zodiaku pan się urodził?
- Jak się czuje teściowa?
- Czy w domu wszyscy zdrowi?
- Gdzie pan kupił ten piękny i drogi garnitur? W Brukseli? A może w Paryżu?
- Kto panu dobiera krawaty?
- Jaką dietę pan stosuje, kiedy chce zrzucić parę kilogramów?
- Co planuje pan na długi majowy weekend?
- Woli pan telefon komórkowy z klapką czy bez?
- Jakie jest pana ulubione danie mięsne? A jakie jarskie?
- Jaką ocenę miał pan na maturze z matematyki?
- Czy pelargonie sie w tym roku przyjęły?
- Jakim autem pan jeździ, a jakim by chciał?
- Jak często chodzi pan do kosmetyczki?
I tak dalej, i tak dalej...
PS. A na koniec, by w naszej rozmowie padło jakieś trudne i mądre słowo, można zapytać, czy pan Michał zna pojęcie KONIUNKTURALIZMU i jak je rozumie. I broń Boże ani słowa o polityce!
Oto propozycje pytań (najlepiej jeśli padną "na żywo" na wizji):
- Jaki jest pana ulubiony kolor?
- Pod jakim znakiem zodiaku pan się urodził?
- Jak się czuje teściowa?
- Czy w domu wszyscy zdrowi?
- Gdzie pan kupił ten piękny i drogi garnitur? W Brukseli? A może w Paryżu?
- Kto panu dobiera krawaty?
- Jaką dietę pan stosuje, kiedy chce zrzucić parę kilogramów?
- Co planuje pan na długi majowy weekend?
- Woli pan telefon komórkowy z klapką czy bez?
- Jakie jest pana ulubione danie mięsne? A jakie jarskie?
- Jaką ocenę miał pan na maturze z matematyki?
- Czy pelargonie sie w tym roku przyjęły?
- Jakim autem pan jeździ, a jakim by chciał?
- Jak często chodzi pan do kosmetyczki?
I tak dalej, i tak dalej...
PS. A na koniec, by w naszej rozmowie padło jakieś trudne i mądre słowo, można zapytać, czy pan Michał zna pojęcie KONIUNKTURALIZMU i jak je rozumie. I broń Boże ani słowa o polityce!
Stopklatka TV - na razie według filozofii inżyniera Mamonia, ale zapowiada się nieźle
W sobotę o świcie wystartował filmowy kanał, którego udziałowcami są pół na pół Agora i Kino Polska. Z uwagą przyglądam się temu projektowi, bo pamiętamy przecież jak zakończyło sie
ostatnie, nieudane wejście Agory w segement telewizyjny - afera Rywina,
sejmowa komisja śledcza, "lub czasopisma" i takie tam sytuacje,
odsłaniające kulisy biznesu tych, którym nie jest wszystko jedno.
Stopklatka TV przywitała się z widzami bardzo zachęcającą oprawą:
https://www.youtube.com/watch?v=U54YDEM_YWE
powszechną dostępnością (naziemna tv, Cyfrowy Polsat, nc+ i największe kablówki) oraz - co najważniejsze - pakietem filmów, którego nie powstydziliby się czołowi gracze polskiego rynku TV. Muszę przyznać, że jako osobnik telewizyjnie dość obojetny i wybredny, z weekendu otwarcia Stopklatki TV bez wahania wybrałbym około dziesięciu pozycji do obejrzenia. "Niewinni czarodzieje", "Życie jest piękne", Angielski pacjent", "Między słowami", "Królowa" czy "Pulp Fiction" - niezła kolekcja klasyki kina, nieprawdaż?
Choć Stopklatka TV zapowiada nawet do 500 nowości rocznie, na razie bazuje na tym, co już było. Ale czy to źle? Nieodżałowany Zdzisław Maklakiewicz, inżynier Mamoń z "Rejsu", w swej słynnej kwestii, jakże celnie charakteryzującej gusta masowej publiczności, mówił: "Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?". Z kinem jest podobnie. Ludzie zawsze będa wracać do już obejrzanych filmów.
Ciekawie zapowiada sie też powiązanie nowego kanału z treściami w "Gazecie Wyborczej" - z pewnością pozytywnie wpłynie na oglądalność Stopklatki TV, a czytelnikowi poszerzy temat gazetowy o niezły film. Pierwszy przykład tej papierowo-ekranowej korelacji mamy już dziś - w dodatku GW "Ale Historia" artykuł "Grzeszne życie królowej Margot", a pod nim zapowiedź poniedziałkowego pasma historycznego z filmem "Królowa Margot" Patrice'a Chereau.
W czwartki na podobnej zasadzie pasmo reporterskie Stopklatki TV powiązane ma być z "Dużym Formatem" GW.
Nowy kanał już trafił do Gazety TV i zajął w tv-guidzie niezłe miejsce - pomiędzy listingami TVP Kultury a Ale Kino+. Ma dobrą witrynę internetową http://www.stopklatka.tv/#start , fanpage na Facebooku i konto na Twitterze. Jedyne czego mi brakuje to kampania promocyjna nowego kanału w outdorze i papierowych wydawnictwach Agory. Ale pewnie i na to wkrótce przyjdzie czas.
Generalnie projekt wygląda na bardzo przemyślany, przygotowany z rozmachem, ale i dużą starannością. Według zapowiedzi Agory, do końca tego roku Stopklatka TV ma osiągnąć 1 procent udziału w polskim rynku TV i 2 procent do końca 2016. Myślę, że są to wartości bardzo realne.
Stopklatka TV przywitała się z widzami bardzo zachęcającą oprawą:
https://www.youtube.com/watch?v=U54YDEM_YWE
powszechną dostępnością (naziemna tv, Cyfrowy Polsat, nc+ i największe kablówki) oraz - co najważniejsze - pakietem filmów, którego nie powstydziliby się czołowi gracze polskiego rynku TV. Muszę przyznać, że jako osobnik telewizyjnie dość obojetny i wybredny, z weekendu otwarcia Stopklatki TV bez wahania wybrałbym około dziesięciu pozycji do obejrzenia. "Niewinni czarodzieje", "Życie jest piękne", Angielski pacjent", "Między słowami", "Królowa" czy "Pulp Fiction" - niezła kolekcja klasyki kina, nieprawdaż?
Choć Stopklatka TV zapowiada nawet do 500 nowości rocznie, na razie bazuje na tym, co już było. Ale czy to źle? Nieodżałowany Zdzisław Maklakiewicz, inżynier Mamoń z "Rejsu", w swej słynnej kwestii, jakże celnie charakteryzującej gusta masowej publiczności, mówił: "Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?". Z kinem jest podobnie. Ludzie zawsze będa wracać do już obejrzanych filmów.
Ciekawie zapowiada sie też powiązanie nowego kanału z treściami w "Gazecie Wyborczej" - z pewnością pozytywnie wpłynie na oglądalność Stopklatki TV, a czytelnikowi poszerzy temat gazetowy o niezły film. Pierwszy przykład tej papierowo-ekranowej korelacji mamy już dziś - w dodatku GW "Ale Historia" artykuł "Grzeszne życie królowej Margot", a pod nim zapowiedź poniedziałkowego pasma historycznego z filmem "Królowa Margot" Patrice'a Chereau.
W czwartki na podobnej zasadzie pasmo reporterskie Stopklatki TV powiązane ma być z "Dużym Formatem" GW.
Nowy kanał już trafił do Gazety TV i zajął w tv-guidzie niezłe miejsce - pomiędzy listingami TVP Kultury a Ale Kino+. Ma dobrą witrynę internetową http://www.stopklatka.tv/#start , fanpage na Facebooku i konto na Twitterze. Jedyne czego mi brakuje to kampania promocyjna nowego kanału w outdorze i papierowych wydawnictwach Agory. Ale pewnie i na to wkrótce przyjdzie czas.
Generalnie projekt wygląda na bardzo przemyślany, przygotowany z rozmachem, ale i dużą starannością. Według zapowiedzi Agory, do końca tego roku Stopklatka TV ma osiągnąć 1 procent udziału w polskim rynku TV i 2 procent do końca 2016. Myślę, że są to wartości bardzo realne.
sobota, 15 marca 2014
Prasowy Gadżet 2014 Roku! The winner is...
Płyty, książki, filmy, dewocjonalia, nasiona roślin lub kosmetyki, dokładane w trudnych dla prasy czasach do dzienników, tygodników i miesięczników, to już prawdziwy przemysł obsługiwany przez miliony rąk. To także zawsze wielka pokusa dla wydawców i redaktorów naczelnych. Tak łatwo przecież jednym trafionym prezentem dla czytelników zrobić wynik sprzedażowy całego kwartału. To również ich ryzyzko, no bo co się zdarzy po gadżecie? Spadek sprzedaży, oczywiście. Pozwolę sobie w tym miejscu wspomnieć legendarny już casus gazet hiszpańskich, które w latach 90. celowały w dokładaniu do gazet nawet... płytek terakoty. Wzrosty sprzedaży były ogromne. Z tym że kiedy czytelnicy urządzili łazienki na nowo, owe gazety padły...
Prywatnie, jako czytelnik, gadżety prasowe dzielę na dwie grupy: przypadkowe - będące ordynarną zachętą do kupna gadżetu, a gdzieś tam przy okazji również gazety, i przemyślane - stanowiące uzupełnienie papierowego wydawnictwa, któremu towarzyszą, subtelne rozwinięcie jego treści o np. multimedia, wzmacniające relację czytelnika z gazetą. Tych drugich, jak się pewnie domyślacie, ze świecą szukać. Ale do rzeczy...
WERDYKT: Jako jednosobowa Wielka Kapituła, tytuł Prasowego Gadżetu 2014 Roku, postanowiłem przyznać miesięcznikowi TOP GEAR, za dołączoną do ostatniego numeru płytę w formacie mp3 pt. "SYMFONIA MOCY"! (tu fanfary)
Nagrodzona płyta zawiera odgłos ryku silników tak kultowych marek jak Dodge Challenger R/T, Alfa Romeo GTA czy Ferrari F12 - łącznie 17 kawałków przebojowej "muzyki" dla ucha każdego fana motoryzacji. Jeżeli chodzi o mnie - kakofonia nie do wytrzymania, no ale ja traktuję samochód jako narzędzie, a nie fetysz. Trzeba było jednak zobaczyć twarz mojego starszego synka, który zaczytuje się Top Gear, kiedy słuchał tej płyty. Ekstaza! A ducha Clarksona i spółki, z ich poczuciem humoru i subtelną złośliwością, poczułem, gdy nagle pośród ryku silników topowych wyścigówek i krążowników szos, rozległo sie ciche perkotanie, a na wyświetlaczu odtwarzacza pojawiła się informacja "Fiat 126p". Nic dodać, nic ująć.
Gdyby ktoś pytał, co będzie, jeśli w 2104 roku pojawi się jeszcze lepszy gadżet (wszak mamy dopiero marzec), odpowiem krótko: wtedy przyznam Grand Prix. Ale nie sądzę, by ktoś przebił "Symfonię Mocy".
Prywatnie, jako czytelnik, gadżety prasowe dzielę na dwie grupy: przypadkowe - będące ordynarną zachętą do kupna gadżetu, a gdzieś tam przy okazji również gazety, i przemyślane - stanowiące uzupełnienie papierowego wydawnictwa, któremu towarzyszą, subtelne rozwinięcie jego treści o np. multimedia, wzmacniające relację czytelnika z gazetą. Tych drugich, jak się pewnie domyślacie, ze świecą szukać. Ale do rzeczy...
WERDYKT: Jako jednosobowa Wielka Kapituła, tytuł Prasowego Gadżetu 2014 Roku, postanowiłem przyznać miesięcznikowi TOP GEAR, za dołączoną do ostatniego numeru płytę w formacie mp3 pt. "SYMFONIA MOCY"! (tu fanfary)
Nagrodzona płyta zawiera odgłos ryku silników tak kultowych marek jak Dodge Challenger R/T, Alfa Romeo GTA czy Ferrari F12 - łącznie 17 kawałków przebojowej "muzyki" dla ucha każdego fana motoryzacji. Jeżeli chodzi o mnie - kakofonia nie do wytrzymania, no ale ja traktuję samochód jako narzędzie, a nie fetysz. Trzeba było jednak zobaczyć twarz mojego starszego synka, który zaczytuje się Top Gear, kiedy słuchał tej płyty. Ekstaza! A ducha Clarksona i spółki, z ich poczuciem humoru i subtelną złośliwością, poczułem, gdy nagle pośród ryku silników topowych wyścigówek i krążowników szos, rozległo sie ciche perkotanie, a na wyświetlaczu odtwarzacza pojawiła się informacja "Fiat 126p". Nic dodać, nic ująć.
Gdyby ktoś pytał, co będzie, jeśli w 2104 roku pojawi się jeszcze lepszy gadżet (wszak mamy dopiero marzec), odpowiem krótko: wtedy przyznam Grand Prix. Ale nie sądzę, by ktoś przebił "Symfonię Mocy".
piątek, 14 marca 2014
Będzie wojna?! Bójmy się! Strach ma wielkie oczy Katarzyny Werner z TVN24 Biznes i Świat
Czy wojna w naszej części Europy wybuchnie? Nie wiem. Na razie - pewnie jak ogromna większość Polaków - nie dopuszczam tej myśli i zastanawiam się, co będę robił w Wielkanoc i długi majowy weekend. Coraz trudniej jednak ukryć się przed bombardującymi nas wojną mediami, które - uprzedzając armie - ogłosiły prawdziwą mobilizację i wydaje się, że z niecierpliwością oczekują pierwszych salw.
"Wojna!" - zakrzyknęły tytułami niektóre gazety tuż po wybuchu kryzysu na Krymie. Trudno stwierdzić, czy był to okrzyk przestrachu, czy radości z podtekstem: będzie się działo, sprzedaż wzrośnie, oglądalność też! W "telewizjach24" ruszyły parady ekspertów, złowieszcze infografiki w prasie kolorowej ilustrowały stosunek sił uczestników ewentualnego konfliktu, internet zasypały prawdziwe i zmyślone wieści z frontu wojny, która wciąż nie chciała wybuchnąć.
O ile po części rozumiem tabloidy i media internetowe, dla których emocje są akceleratorem sprzedaży i klikalności, o tyle trudno pojąć politykę opiniotwórczych kanałów TV, które z kryzysu krymskiego starają się uczynić podstawowe narzędzie do straszenia widzów.
Kilka dni temu w TVN24 obejrzałem Katarzynę Werner zapowiadającą program w TVN24 Biznes i Świat. Pomysł na materiał był prosty: korespondent stacji przez cały dzień oglądał rosyjskie programy telewizyjne i miał opowiedzieć o agresywnym stosunku tamtejszych mediów do Ukraińców, Polaków, Litwinów, NATO i Unii Europejskiej. Super! Chetnie bym obejrzał, bo lubię sobie spojrzeć na ważne sprawy z wielu stron. Niestety, pani redaktor Werner zakończyła swe wystąpienie tak: "JAK BARDZO MAMY SIĘ BAĆ? Zapraszam". Wtedy siegnąłem po pilota i zmieniłem kanał. Bynajmniej nie na TVN24 Biznes i Świat...
Cała prawda o medialnych strachach zawiera się w jednym akapicie wywiadu z Marcinem Kąckim w ostatnim numerze miesięcznika "Press" http://www.press.pl/platny-dostep/miesiecznik-press/pokaz/2974,Tyrania-chwili :
(...) Dzwoni do mnie matka: "Synku, czy to będzie koniec świata? Włącz telewizor". Włączam - opowiada Kącki. - Na żółtym pasku dali: "Oś Ziemi przesunęła się o 20 centymetrów". Tło z trzęsienia ziemi, ogień, wszystko żółto-czarne. Mama pyta: "Mam kupować cukier?". Tłumaczę: "Nie. Chodzi o to, żebyś się bała i patrzyła w telewizor. Dzięki temu będzie większy słupek i więcej reklam". Matka: "Ale to jest kłamstwo!". I co ja mam jej odpowiedzieć? (...)
PS. A wszystkim dziennikarzom, którym pachnie wojna, polecam ku przestrodze "Terytorium komanczów" - niewielką (147 stron) książeczkę Arturo Pereza-Reverte. Ów hiszpański autor, zanim zaczął pisać bestsellerowe powieści, przez ponad 20 lat był korespondentem wojennym.
W slangu dziennikarzy pracujących na wojnie "terytorium komanczów" to ziemia niczyja; jest tam - pisze Perez-Reverte - "gdzie instynkt każe zatrzymać samochód i zawrócić. Gdzie drogi sa puste, a domy obrócone w ruiny, i zawsze wydaje się, że zaraz zapadnie zmrok; idziesz przyklejony do muru, w kierunku padających w oddali strzałów i słyszysz chrzęst swoich kroków na potłuczonym szkle. (...) i choć nikogo nie widzisz, wiesz, że jesteś obserwowany. To tam, gdzie nie widzisz luf, ale lufy widzą ciebie. (...)"
"Wojna!" - zakrzyknęły tytułami niektóre gazety tuż po wybuchu kryzysu na Krymie. Trudno stwierdzić, czy był to okrzyk przestrachu, czy radości z podtekstem: będzie się działo, sprzedaż wzrośnie, oglądalność też! W "telewizjach24" ruszyły parady ekspertów, złowieszcze infografiki w prasie kolorowej ilustrowały stosunek sił uczestników ewentualnego konfliktu, internet zasypały prawdziwe i zmyślone wieści z frontu wojny, która wciąż nie chciała wybuchnąć.
O ile po części rozumiem tabloidy i media internetowe, dla których emocje są akceleratorem sprzedaży i klikalności, o tyle trudno pojąć politykę opiniotwórczych kanałów TV, które z kryzysu krymskiego starają się uczynić podstawowe narzędzie do straszenia widzów.
Kilka dni temu w TVN24 obejrzałem Katarzynę Werner zapowiadającą program w TVN24 Biznes i Świat. Pomysł na materiał był prosty: korespondent stacji przez cały dzień oglądał rosyjskie programy telewizyjne i miał opowiedzieć o agresywnym stosunku tamtejszych mediów do Ukraińców, Polaków, Litwinów, NATO i Unii Europejskiej. Super! Chetnie bym obejrzał, bo lubię sobie spojrzeć na ważne sprawy z wielu stron. Niestety, pani redaktor Werner zakończyła swe wystąpienie tak: "JAK BARDZO MAMY SIĘ BAĆ? Zapraszam". Wtedy siegnąłem po pilota i zmieniłem kanał. Bynajmniej nie na TVN24 Biznes i Świat...
Cała prawda o medialnych strachach zawiera się w jednym akapicie wywiadu z Marcinem Kąckim w ostatnim numerze miesięcznika "Press" http://www.press.pl/platny-dostep/miesiecznik-press/pokaz/2974,Tyrania-chwili :
(...) Dzwoni do mnie matka: "Synku, czy to będzie koniec świata? Włącz telewizor". Włączam - opowiada Kącki. - Na żółtym pasku dali: "Oś Ziemi przesunęła się o 20 centymetrów". Tło z trzęsienia ziemi, ogień, wszystko żółto-czarne. Mama pyta: "Mam kupować cukier?". Tłumaczę: "Nie. Chodzi o to, żebyś się bała i patrzyła w telewizor. Dzięki temu będzie większy słupek i więcej reklam". Matka: "Ale to jest kłamstwo!". I co ja mam jej odpowiedzieć? (...)
(KURTYNA)
PS. A wszystkim dziennikarzom, którym pachnie wojna, polecam ku przestrodze "Terytorium komanczów" - niewielką (147 stron) książeczkę Arturo Pereza-Reverte. Ów hiszpański autor, zanim zaczął pisać bestsellerowe powieści, przez ponad 20 lat był korespondentem wojennym.
W slangu dziennikarzy pracujących na wojnie "terytorium komanczów" to ziemia niczyja; jest tam - pisze Perez-Reverte - "gdzie instynkt każe zatrzymać samochód i zawrócić. Gdzie drogi sa puste, a domy obrócone w ruiny, i zawsze wydaje się, że zaraz zapadnie zmrok; idziesz przyklejony do muru, w kierunku padających w oddali strzałów i słyszysz chrzęst swoich kroków na potłuczonym szkle. (...) i choć nikogo nie widzisz, wiesz, że jesteś obserwowany. To tam, gdzie nie widzisz luf, ale lufy widzą ciebie. (...)"
czwartek, 13 marca 2014
Zmiany, zmiany, zmiany..., czyli dlaczego Rapaczyńska zrezygnowała z prezesowania Agorze
Z dużym niesmakiem przeglądałem wczoraj rano "Gazetę Wyborczą" i nie o treści chodziło (choć pewnie niektórzy tak sobie od razu pomyśleli). To, co dostraczono mi w Łodzi na biurko, standardem przypominało fanzina tłoczonego w 300 egzemplarzach na powielaczu w ciemnej piwnicy przez niedowidzącego drukarza z początkami daltonizmu. A wyglądało owo dzieło mniej więcej tak:
Jak można było wypuścić taką gazetę z drukarni?! Ktoś za to beknie - pomyślałem. I nagle, jakoś przed wieczorem: BUM! "Wanda Rapaczyńska rezygnuje ze stanowiska prezesa Agory" - doniosły portale branżowe. Ja wszystko rozumiem: wydanie spaprane, reklamodawcom pewnie trzeba będzie oddać pieniądze, ale żeby aż tak... Od razu prezesa...
Ale żarty na bok. Powołanie Bartosza Hojki z jego radiowo-cyfrowo-telewizyjną przeszłością na stanowisko prezesa Agory logicznie wpisuje sie w średniookresową strategię koncernu do końca 2016 r. Zakłada ona cyfryzację treści prasowych, częściowe ich zamkniecie za paywallem, rozwój w obszarze internetu (aplikacje mobilne, wideo, wysokiej jakości treści), uruchomienie lada dzień naziemnego kanału Stopklatka TV, rozbudowę sieci kin Helios, produkcję filmów.
Myślę jednak, że najważniejszym miernikiem powodzenia Agory w realizacji tej strategii, śledzonym zresztą uważnie przez konkurencję, będzie pozyskanie (lub nie) do końca 2016 roku, założonych 75 tysięcy subskrybentów płatnych treści. To przesądzi (lub nie) o dotychczasowym charakterze koncernu wyrosłego z tradycji prasy drukowanej. Bo wynik finansowy zawsze można podciagnąć Heliosem (dla kiniarzy ma to być dobry rok), outdorem, radiem czy - w ostateczności - optymalizacją zatrudnienia. Ale sprzedać swoje treści w internecie tylu odbiorcom, to dopiero sztuka!
Mam tylko nadzieję, że w strategii nie zapisano psucia wydania papierowego "Gazety Wyborczej", celem przepchnięcia jego czytelników do grona subskrybentów płatnego kontentu w sieci ;)
Jak można było wypuścić taką gazetę z drukarni?! Ktoś za to beknie - pomyślałem. I nagle, jakoś przed wieczorem: BUM! "Wanda Rapaczyńska rezygnuje ze stanowiska prezesa Agory" - doniosły portale branżowe. Ja wszystko rozumiem: wydanie spaprane, reklamodawcom pewnie trzeba będzie oddać pieniądze, ale żeby aż tak... Od razu prezesa...
Ale żarty na bok. Powołanie Bartosza Hojki z jego radiowo-cyfrowo-telewizyjną przeszłością na stanowisko prezesa Agory logicznie wpisuje sie w średniookresową strategię koncernu do końca 2016 r. Zakłada ona cyfryzację treści prasowych, częściowe ich zamkniecie za paywallem, rozwój w obszarze internetu (aplikacje mobilne, wideo, wysokiej jakości treści), uruchomienie lada dzień naziemnego kanału Stopklatka TV, rozbudowę sieci kin Helios, produkcję filmów.
Myślę jednak, że najważniejszym miernikiem powodzenia Agory w realizacji tej strategii, śledzonym zresztą uważnie przez konkurencję, będzie pozyskanie (lub nie) do końca 2016 roku, założonych 75 tysięcy subskrybentów płatnych treści. To przesądzi (lub nie) o dotychczasowym charakterze koncernu wyrosłego z tradycji prasy drukowanej. Bo wynik finansowy zawsze można podciagnąć Heliosem (dla kiniarzy ma to być dobry rok), outdorem, radiem czy - w ostateczności - optymalizacją zatrudnienia. Ale sprzedać swoje treści w internecie tylu odbiorcom, to dopiero sztuka!
Mam tylko nadzieję, że w strategii nie zapisano psucia wydania papierowego "Gazety Wyborczej", celem przepchnięcia jego czytelników do grona subskrybentów płatnego kontentu w sieci ;)
środa, 12 marca 2014
Chiński papież w "Fakcie" - dewocjonalia już zaczęły sprzedawać gazety.
Choć do kanonizacji Jana Pawła II jeszcze miesiąc z okładem, karuzela z papieskimi gadżetami podnoszącymi sprzedaż gazet już ruszyła. Pierwszy wystartował "Fakt" z medalikiem Papieża Polaka, dołożonym do nakładu gazety w ostatnią sobotę. To pierwsze w kolekcji dewocjonaliów (5 medalików i papieski krzyżyk), którymi tabloid będzie obdarowywał czytelników w kolejne soboty. Niestety, nie udało się uniknąć zgrzytu. Na odwrocie kartonika z medalikiem stoi jak byk: WYPRODUKOWANO W CHINACH.
Słabo to wygląda w kontekście sygnałów o skandalicznych warunkach pracy w Państwie Środka i w zestawieniu z wielkim poszanowaniem Jana Pawła II dla człowieka pracujacego, wyrażonego w encyklice "Laborem exercens". Ale cóż, pewnie w Chinach było najtaniej...
Słabo to wygląda w kontekście sygnałów o skandalicznych warunkach pracy w Państwie Środka i w zestawieniu z wielkim poszanowaniem Jana Pawła II dla człowieka pracujacego, wyrażonego w encyklice "Laborem exercens". Ale cóż, pewnie w Chinach było najtaniej...
wtorek, 11 marca 2014
100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku, czyli rzecz ciężkawa - dosłownie i w przenośni
Nic na to nie poradzę, ale mam tak, że gdybym zobaczył tomik harlequina z blurbem Mariusza Szczygła na okładce, to natychmiast kupiłbym i przeczytał. Nigdy nie zawiodłem sie na jego rekomendacji - ostatnio niemal jednym tchem pochłonąłem "W ogrodzie bestii" Erika Larsona, o której to pozycji Szczygieł napomknął w felietonie na 2 stronie "Dużego Formatu". Z tym wiekszą niecierpliwością czekałem na zapowiadane od miesięcy pomnikowe dzieło pod redakcją króla polskiego reportażu. No i wreszcie jest.
Wydawnictwo Czarne, dwa opasłe tomiszcza, cena - 159 zł, waga dobrze ponad 3 kilogramy, 1828 stron, edytorsko - bez zarzutów, rzec by można: Biblia Reportażu. Ale... (teraz pozwolę sobie na krótki wyskok poza mainstream "ochów" i "achów" towarzyszących pojawieniu sie "Antologii").
Czytam "Antologię" i staram się zrozumieć zamysł osób, które wraz ze Szczygłem dokonały wyboru setki reportaży - chciały dać świadectwo rozwoju formy na przestrzeni minionego stulecia, pokazać początki, uświadomić współczesnym, że reportażem (lub formą go przypominającą) parała się sto lat temu nawet Konopnicka. Pytanie, czy sztywna konstrukcja chronologiczna jest dobra dla antologii gromadzącej utwory tak żywe i silnie związane z "tu i teraz" jak reportaż. W efekcie bowiem na pierwszych kilkuset stronach mamy zbiór anachronicznych w formie i treści, dość ciężkostrawnych utworów, które są odległe od współczesnego reportażu jak Szczecin od Przemyśla i niebezpiecznie spychają "Antologię" w stronę półki z podręcznikami akademickimi. Ot, kolejna "cegła" z wyborem tekstów źródłowych dla studentów dziennikarstwa.
Na szczęście od Cata-Mackiewicza w górę wybór nazwisk i utworów nie budzi już takich wątpliwości. Czyta się. Najchetniej kupiłbym tylko II tom, ale tak nie można ;)
Żal mi jednak bardzo tych kilkuset pierwszych stron, bo jak sam Szczygieł przyznaje we wstępie, zabrakło miejsca dla... I tu nastepuje lista nazwisk ponad 120 reportażystów. Są na niej m.in.: Bikont, Budrewicz, Falkowska, Grzebałkowska, Kalicki, Mroziewicz, Pytlakowski, Skulska, Talko, Wachowicz...
"Antologia" mimo wysokiej ceny nieźle się sprzedaje (wczoraj widziałem ją na 38. miejscu wśród 40 pozycji najchetniej kupowanych w Empiku), ale dużo bardziej wolałbym ją w formule "The best of..." To dopiero byłby bestseller!
Wydawnictwo Czarne, dwa opasłe tomiszcza, cena - 159 zł, waga dobrze ponad 3 kilogramy, 1828 stron, edytorsko - bez zarzutów, rzec by można: Biblia Reportażu. Ale... (teraz pozwolę sobie na krótki wyskok poza mainstream "ochów" i "achów" towarzyszących pojawieniu sie "Antologii").
Czytam "Antologię" i staram się zrozumieć zamysł osób, które wraz ze Szczygłem dokonały wyboru setki reportaży - chciały dać świadectwo rozwoju formy na przestrzeni minionego stulecia, pokazać początki, uświadomić współczesnym, że reportażem (lub formą go przypominającą) parała się sto lat temu nawet Konopnicka. Pytanie, czy sztywna konstrukcja chronologiczna jest dobra dla antologii gromadzącej utwory tak żywe i silnie związane z "tu i teraz" jak reportaż. W efekcie bowiem na pierwszych kilkuset stronach mamy zbiór anachronicznych w formie i treści, dość ciężkostrawnych utworów, które są odległe od współczesnego reportażu jak Szczecin od Przemyśla i niebezpiecznie spychają "Antologię" w stronę półki z podręcznikami akademickimi. Ot, kolejna "cegła" z wyborem tekstów źródłowych dla studentów dziennikarstwa.
Na szczęście od Cata-Mackiewicza w górę wybór nazwisk i utworów nie budzi już takich wątpliwości. Czyta się. Najchetniej kupiłbym tylko II tom, ale tak nie można ;)
Żal mi jednak bardzo tych kilkuset pierwszych stron, bo jak sam Szczygieł przyznaje we wstępie, zabrakło miejsca dla... I tu nastepuje lista nazwisk ponad 120 reportażystów. Są na niej m.in.: Bikont, Budrewicz, Falkowska, Grzebałkowska, Kalicki, Mroziewicz, Pytlakowski, Skulska, Talko, Wachowicz...
"Antologia" mimo wysokiej ceny nieźle się sprzedaje (wczoraj widziałem ją na 38. miejscu wśród 40 pozycji najchetniej kupowanych w Empiku), ale dużo bardziej wolałbym ją w formule "The best of..." To dopiero byłby bestseller!
poniedziałek, 10 marca 2014
My, dziennikarze, najlepiej wiemy, czego chce czytelnik? Gówno prawda!
Jacek Utko (przedstawiać go chyba nie trzeba) wrzucił dziś link do materiału na stronie NewsWhip świetnie ilustrującego różnice między decyzjami redakcyjnymi dotyczącymi zawartości pierwszych stron gazet a elementarnymi oczekiwaniami ich czytelników.
http://blog.newswhip.com/index.php/2014/03/people-powered-front-pages-rock
Z coraz szerszym uśmiechem przeglądałem sobie, tak jak Wy teraz, pierwsze strony przygotowane przez doświadczonych redaktorów, a obok nich te, na których układ tekstów odpowiadał faktycznemu zainteresowaniu czytelników ("czytelnicze" fronty ustawiono z prawej strony - poniżej próbka dla wszystkich, którym nie chciało się kliknąć w link).
Stopniowo jednak mój uśmiech bladł, a włosy zaczynały sie jeżyć na głowie. Uświadomiłem sobie, jak mało wiemy o preferencjach czytelników. Okazuje sie, że materiały z pierwszych stron nawet tak zacnych tytułów jak "The Wall Street Journal" czy "The Guardian" kompletnie rozmijają się z tym, czego ludzie poszukują w tych gazetach. Złowrogi Putin? Zatroskany Kerry? Coraz bledszy Obama? Nie! To nie są tematy czołówkowe! Kryzys Ukraiński mało kogo na Zachodzie obchodzi. Zdrowa dieta bezmięsna - to jest temat, który łączy czytelników i nobliwego "Guardiana", i podkasanej "Daily Mail"! Daje do myslenia? Owszem...
Przyznam, że i my w "Expressie Ilustrowanym", gazecie de facto lokalnej, również mieliśmy problem z poniedziałkowym wydaniem po weekendzie, w którym rozpoczęła się ta wojna-niewojna. W telewizjach na okrągło żółte i czerwone paski u dołu ekranu, Ukraina odmieniana przez wszystkie przypadki, ale w Łodzi i na świecie ważnych wydarzeń też nie brakowało. Dylemat, co jest ważniejsze: ruchy wojsk w sąsiednim państwie, ale jednak o setki kilometrów od Łodzi, czy śmierć policjanta rannego w feralnym pościgu na łódzkiej ulicy. Jakoś wybrnęliśmy, choć też nie byliśmy do końca przekonani, że jest to rozwiązanie po myśli czytelników. Wyszło nam tak:
Na koniec, niejako przy okazji, podstawowa prawda o pracy w gazecie, którą staram się natchnąć wszystkich moich dziennikarzy, zwłaszcza tych początkujących: "Express Ilustrowany" nie jest po to, byśmy mogli publikować w nim nasze ważne artykuły i otrzymywać za to wierszówkę. Gazeta jest po to, by czytelnik ją czytał i dzień w dzień chciał kupić, spodziewając się, że będzie zawierała treści odpowidające jego oczekiwaniom. Kiedy zaś czytelnik będzie systematycznie kupował, to dopiero wtedy my będziemy mogli sobie spokojnie publikować treści dla niego i dzięki niemu zarabiać. Proste? Proste, ale nie zawsze się udaje ;)
http://blog.newswhip.com/index.php/2014/03/people-powered-front-pages-rock
Z coraz szerszym uśmiechem przeglądałem sobie, tak jak Wy teraz, pierwsze strony przygotowane przez doświadczonych redaktorów, a obok nich te, na których układ tekstów odpowiadał faktycznemu zainteresowaniu czytelników ("czytelnicze" fronty ustawiono z prawej strony - poniżej próbka dla wszystkich, którym nie chciało się kliknąć w link).
Stopniowo jednak mój uśmiech bladł, a włosy zaczynały sie jeżyć na głowie. Uświadomiłem sobie, jak mało wiemy o preferencjach czytelników. Okazuje sie, że materiały z pierwszych stron nawet tak zacnych tytułów jak "The Wall Street Journal" czy "The Guardian" kompletnie rozmijają się z tym, czego ludzie poszukują w tych gazetach. Złowrogi Putin? Zatroskany Kerry? Coraz bledszy Obama? Nie! To nie są tematy czołówkowe! Kryzys Ukraiński mało kogo na Zachodzie obchodzi. Zdrowa dieta bezmięsna - to jest temat, który łączy czytelników i nobliwego "Guardiana", i podkasanej "Daily Mail"! Daje do myslenia? Owszem...
Przyznam, że i my w "Expressie Ilustrowanym", gazecie de facto lokalnej, również mieliśmy problem z poniedziałkowym wydaniem po weekendzie, w którym rozpoczęła się ta wojna-niewojna. W telewizjach na okrągło żółte i czerwone paski u dołu ekranu, Ukraina odmieniana przez wszystkie przypadki, ale w Łodzi i na świecie ważnych wydarzeń też nie brakowało. Dylemat, co jest ważniejsze: ruchy wojsk w sąsiednim państwie, ale jednak o setki kilometrów od Łodzi, czy śmierć policjanta rannego w feralnym pościgu na łódzkiej ulicy. Jakoś wybrnęliśmy, choć też nie byliśmy do końca przekonani, że jest to rozwiązanie po myśli czytelników. Wyszło nam tak:
Na koniec, niejako przy okazji, podstawowa prawda o pracy w gazecie, którą staram się natchnąć wszystkich moich dziennikarzy, zwłaszcza tych początkujących: "Express Ilustrowany" nie jest po to, byśmy mogli publikować w nim nasze ważne artykuły i otrzymywać za to wierszówkę. Gazeta jest po to, by czytelnik ją czytał i dzień w dzień chciał kupić, spodziewając się, że będzie zawierała treści odpowidające jego oczekiwaniom. Kiedy zaś czytelnik będzie systematycznie kupował, to dopiero wtedy my będziemy mogli sobie spokojnie publikować treści dla niego i dzięki niemu zarabiać. Proste? Proste, ale nie zawsze się udaje ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)