Powered By Blogger

czwartek, 22 maja 2014

Gen dziennikarskiego szaleństwa, czyli jak ze sprostowania zrobić wydarzenie

Paradoksalnie, bardzo lubię sprostowania. Zwłaszcza takie podpisane nazwiskiem autora tekstu. Stanowią przestrogę dla niechlujnych dziennikarzy, dla niedbałych redaktorów, a ich zamieszczanie w eksponowanych miejscach gazety (czasem nawet bez wyroku sądu) odbieram jako przejaw cywilnej odwagi szefów redakcji, którzy nie unikają odpowiedzialności za słowo.
Najbardziej oczywiście lubię te sprostowania, które pojawić się muszą nie w mojej gazecie. Nie żebym sam nigdy publikować ich nie musiał - zdarzało sie i to nie raz, nawet w takiej koincydencji, że w piątkowym wydaniu - wyrokiem sądu - przepraszałem grupę obywateli za wyśledzenie i opisanie popełnionych przez nich czynów, a w poniedziałek wszystkich przepraszanych aresztowała za te czyny policja. Ale nie od dziś wiadomo, że do sądu idzie się po wyrok, a nie po sprawiedliwość, a Temida jest (bywa?) ślepa. Z wyrokami sądu nie zamierzam dyskutować.
Dziś przy okazji pewnego prasowego zdarzenia parę słów o techniczno-artystycznej stronie publikacji sprostowań. Wiadomo, że każda redakcja stara się zamieszczać je w taki sposób, by wilk był syty i owca cała. W przypadku gazety: by pozywający otrzymał dokładnie to, co przyznał mu sąd, a prestiż tytułu w oczach innych czytelników nie ucierpiał. Mamy więc zdawkowe, mikroczcionką podane "wyjaśnienia", "przeprosiny", "dla ścisłości" i inne podobne eufemizmy tytułujące zawyrokowane przez sąd treści. Zabawna prawidłowość, że im bardziej nobliwy tytuł, tym bardziej stara się zamieść sprostowanie pod dywan. Najlepiej tak, żeby tylko koniuszek wystawał. Na przykład w "Gazecie Wyborczej" powierzchnia sprostowań rzadko jest większa od powierzchni pudełka zapałek.
Zdarza się jednak, że mamy publikować sprostowanie, a do tego przeprosiny na okładce, dużą czcionką (a co najmniej taką jak inkryminowany artykuł), w ramce, powyżej tzw. falcowania (młodszym czytelnikom wyjaśnię, że falcowanie to miejsce w połowie wysokości gazety, w którym maszynowo lub ręcznie jest zginana, żeby np. zajmowała mniej miejsca i łatwiej ją było pakować). Co wtedy? Szkoły jak zwykle są co najmniej dwie: 1. Stosujemy się w stu procentach do wyroku i publikujemy dokładnie tak jak pozwany sobie życzy, a sąd wyrokuje, biorąc ten granat w ciało i pocieszając się, że gazeta - jak cięty kwiat - żyje tylko jeden dzień. Ta metoda przewidziana jest jednak zwykle dla mało kreatywnych redaktorów bez polotu i genu szaleństwa, który u dziennikarzy bardzo sobie cenię. 2. Publikujemy sprostowanie, robiąc z tego redakcyjny event, o którym na pewno będzie głośno w mediach branżowych (i nie tylko), a i wilk powinien być syty. Tak zrobił dziś (czwartek, 22 maja) Sławek Jastrzębowski w "Super Expressie".


Dwa sprostowania z przeprosinami - dla Jana Bednarka z PZPN oraz dla aktorki Doroty Stalińskiej i jej syna - ukazały się na pierwszej stronie redakcyjnej (jest na niej winieta z datą, ceną, numerem wydania i ISSN-em, a kolejna nosi nr 2). Podano je rozstrzelonym czarnym drukiem na białym tle w czarnych ramkach, zgodnie z wyrokiem sądu. Następnie wolną powierzchnię "jedynki" redakcja pozwoliła sobie (bo kto jej zabroni?) wypełnić newsami podanymi w identycznej formie graficznej. Efekt jest dość komiczny, a ów stworzony naprędce layout wyróżnia gazetę, sugerując, iż jest to jakieś nadzwyczajne wydanie pełne arcyważnych treści.
Jednocześnie tego dnia "Super Express" opakowany został w reklamową, czterostronicową "koszulkę" PZU z odrębną, rzymską numeracją, która - moim zdaniem - uznana może być za dodatek do gazety, ale nie za jej redakcyjną część. Zwykle czytelnik zdejmuje taką "koszulkę", przegląda ją pobieżnie i odkłada, a następnie przechodzi do lektury gazety. A tu od pierwszej strony czeka na niego porcja czarno-białych redakcyjnych informacji, sprostowań i komunikatów.
O dzisiejszym "Super Expressie" już jest głośno, zaraz zaczną się wypowiadać medioznawcy, prawnicy, słynni i ważni redaktorzy, a część czytelników, zwabionych hałasem pobiegnie do kiosków, bo w darmowym internecie takiego cuda nie dostaną. I mam nieodparte wrażenie, że red. Jastrzębowskiemu, redagującemu swoją wariacko-łobuzerską gazetę, o nic innego nie chodziło.
Na koniec wyjaśnienie dla potencjalnie oburzonych treścią tego postu: nie jest moim celem pochwała dziennikarskiej bezkarności okupionej krwią sprostowań "bohatersko" publikowanych na 1 stronie. Nie chcę podważać zasadności wyroków sądowych, karcących dziennikarzy za niedbałość i niosących zadośćuczynienie ofiarom nieprawdziwych doniesień. Uważam tylko, że instytucja sprostowania jest tak naturalnie wpisana w życie mediów i dziennikarzy (ten się nie myli, kto nic nie robi), że aż żal nie wygrać jej z korzyścią dla medium.


czwartek, 8 maja 2014

Dziennikarzu! Szanuj się! Twoja treść nie może być reklamą!

Dziś o reklamie, a w szczególności o jej podtykaniu odbiorcy ukradkiem lub zamieszczaniu z zachowaniem ogólnie przyjętych zasad. Dwaj słynni blogerzy, dwie postawy i co z tego wynika. Przemysław Pająk (Spider's Web) i Tomek Tomczyk "Kominek", a w środku między wierszmi i na końcu trochę od niejakiego Kowalczyka.

Jakoś przed długim weekendem przeczytałem dość emocjonalny manifest Przemysława Pająka dotyczący współczesnego dziennikarstwa http://www.spidersweb.pl/2014/04/dziennikarzu-oto-twoja-praca.html, a w nim ustęp tej treści: "ZAPOMNIJ O ODDZIELENIU REKLAMY OD TREŚCI. Tak było 20 lat temu, teraz jest inaczej – reklamodawca, którego zdobywa wydawca medium, w którym pracujesz, jest dziś prawie w bezpośredni sposób Twoim pracodawcą. Miej to na uwadze."
Taaa... O wadach i zaletach reklamy natywnej, mającej stanowić integralną część redakcyjnego kontentu (w zastepstwie displayowej), napisano już wiele - jeansy Machały, Powerade Lisa itp. O ile dobrze rozumiem wywody pana Pająka, chciałby on uczynić z niej nie incydentalny event, a obowiązujący kanon, w dodatku mieszajac w to niestety również dziennikarzy. I to budzi mój najgłębszy sprzeciw. Dlaczego? Bo chwilę wcześniej w swym manifeście Przemysław Pająk pisze, całkiem zresztą sensownie, że panem dziennikarza jest Czytelnik. No to więc pytam, jak można dobrze służyć Czytelnikowi, jednocześnie go dezorientując, a nawet wprowadzając w błąd? Wszak w każdej reklamie jest tyle prawdy, ile chce przekazać ten, który za nią płaci, więc czytelnik musi wiedzieć, że w danej chwili obcuje z tekstem reklamowym. Idąc dalej: jaką wartość będą miały dla Czytelnika, który się połapie, że autor wciska mu kit, inne już nieopłacone treści tego samego dziennikarza? Sługa dwóch panów? Kupy się to nie trzyma... Oczywiście, zaraz pojawią się głosy, powołujące się na wyniki badań, które mówią, że czytelnikowi to nie przeszkadza, że nie zwraca uwagi, a nawet to lubi i takie tam... Mnie jednak nie o badanie opinii tu chodzi, tylko o zbiór wartości i zachowań, w skrócie zwanych etyką. Czy witryny, portale, wortale mają wyglądac tak, jak na rysunku z http://inspiredm.com poniżej?


Niemal równolegle z lekturą manifestu pana Pająka, obserwowałem dialog, jaki Tomek Tomczyk, "Kominkiem" zwany, prowadził z czytelnikami, radząc się ich, jak oznaczać na blogu zdjęcia z tzw. lokowanym produktem. I przeczytałem jego deklarację  http://www.kominek.in/2014/02/ile-zarobilem-i-dlaczego-zrezygnowalem-z-reklam-na-blogu/:
"Właściwie to proszę, byście zapamiętali tylko jedną zasadę: KAŻDA REKLAMA U MNIE JEST OZNACZONA, jako reklama/współpraca/prezent/gratis na samym początku tekstu lub w podpisie zdjęcia (np. na Instagram). Nie jestem hipokrytą i nawet jeśli dostaję w prezencie cukierka, a potem go pokazuję, to uważam to za działanie reklamowe i mam obowiązek oznaczyć. Dlatego jeśli zastanawiasz się, czy produkt, który opisuję lub pokazuję, jest elementem reklamy, to znaczy, że nie jest. Bo byłby oznaczony! To takie proste".
No własnie. Bo to jest proste. I uczciwe.
Nie mam pojęcia, jak w przyszłości będą rozwijały się modele biznesowe w internecie. Jako wyrosłemu z tradycji prasy drukowanej, narzuca mi sie jedno porównanie. Model pana Pająka to typowa gazeta bezpłatna - otrzymywana za darmo (przez to mniej szanowana), przesycona reklamami, tekstami sponsorowanymi z namiastką wartościowego tekstu. "Kominek" zaś to gazeta płatna (nie wiem, czy rozważa wprowadzenie mikropłatności za czytanie swoich blogów) - wyraźnie oddzielająca treści reklamowe od fajnego, bardzo wartościowego kontentu. Który model w przyszłości zdominuje internet? Nie wiadomo. Ważniejsze dla mnie jest to, by dziennikarze nie musieli skrycie służyć czytelnikowi i reklamodawcy jednocześnie, bo wtedy natychmiast przestają być dziennikarzami, a stają się ściemniaczami.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Crowdsourcing w tworzeniu treści dla mediów? Mam watpliwości...

Dziś parę słów o wykorzystaniu zaanagażowania i preferencji czytelników-internautów w pracy redakcji, czyli o medialnym crowdsourcingu. Do rozważań tych zainspirował mnie przypadek walijskiego "Daily Post", opisany przez Ewelinę Karpowiak tutaj: http://prasa.info/artykul/url,987/.
Otóż redakcja walijskiego dziennika http://www.dailypost.co.uk/zaprosiła czytelników do współredagowania gazety i witryny. Na facebookowym fan page'u "Daily Post" (ponad 14 tys. fanów) zamieściła zdjęcia pięciorga znanych ludzi. Internauci, lajkując zdjęcia, mogą wybrać osobę, z którą redakcja przeprowadzi wywiad. W komentarzach można również proponować pytania do tych osób.


Ciekawy trik z pogranicza mediów starych i nowych, angażujący członków społeczności skupionej wokół tytułu, budujący z nim więź, pozwalający internautom poczuć się choć trochę współautorami. Aż tyle i chyba tylko tyle. Bo ich wybór dla reszty czytelników wartościowy wcale być nie musi.
Czy wskazanie dokonane przez mało reprezentatywną grupę internautów (lajków na dziś jest kilkaset) powinno być wiążące dla redakcji produkującej treść dla dziesiątków tysięcy innych czytelników gazety i witryny? Ile jest warte dla pozostałej rzeszy czytelników, którzy: a. nie mają konta na Facebooku? b. mają konto, ale nie są aktywni? c. nie korzystają z internetu i kupują tylko papierowe wydanie, bo są przekonani, że płacą za produkt tworzony przez profesjonalnych dziennikarzy i redaktorów?
Czy wybieranie osoby do przepytania, dokonywane przez przypadkowych ludzi, kierujących się emocjami, osobistymi sympatiami i antypatiami, a pewnie i "szczęśliwym trafem", ma coś wspólnego z redagowaniem? Skąd wiadomo, która z osób "do wyboru" będzie ciekawym rozmówcą? Która z nich wejdzie w interakcję z prowadzacym rozmowę dziennikarzem, czego efektem stanie się ciekawy, nadający sie do publikacji wywiad? Każdy redaktor wie, że nawet najlepszy dziennikarz wysłany do najbardziej fascynującej osoby, może przynieść na dyktafonie nudny ciąg pytań i zdawkowych, niezbyt uprzejmych odpowiedzi, bo rozmówca akurat miał gorszy dzień. Czy grupa internautów to dobra alternatywa dla kolegium redakcyjnego, mającego wiedzę o preferencjach swoich czytelników traktowanych en masse i o zasobie tekstów istniejących lub planowanych? Czy redaktorzy, którzy dziś mają przede wszystkim dbać o wysokiej jakości treści, powinni zdawać się na takie dość intuicyjne wybory? Jak widać wątpliwości mam sporo...


Absolutnie nie neguję potrzeby eksperymentów, jak ten z "Daily Post". Uważam jednak, że nie należy bezkrytycznie podchodzić do każdego narzędzia z epoki nowych mediów przykładanego do utrwalonej tradycją skali mediów tradycyjnych. Owszem, to ciekawy case, ale bardziej badawczy, fokusowy, poznawczy (podobnie jak ten, o którym z dużą pokorą pisałem tutaj: http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/my-dziennikarze-najlepiej-wiemy-czego.html ) niż użyteczny w produkcji wysokiej jakości treści.
Warto też przypomnieć, że taki swoisty crowdsourcing, tyle że na nieco głębszym poziomie od opisywanego tu facebookowego, polegającego głównie na lajkowaniu, gazety uprawiają od zawsze - bo czymże innym były i są tysiące listów (dziś raczej maili) miesięcznie od czytelników, wskazujacych na potencjalnie ciekawe tematy, proszących o interwencje, odnoszące sie do błędów popełnianych przez redaktorów? Obróbką tych treści - ich analizą, wyborem, weryfikacją, odpowiadaniem na listy - zajmują się jednak działy łączności z czytelnikami, wsłuchujące sie z uwagą w głosy płynące od społeczności czytelników. Są gazety (np. Angora, Gazeta Wyborcza), które wciąż wiele listów od czytelników publikują na łamach. Odbywa się to jednak bez oddawania kompetencji redaktorskich w ręce przypadkowego grona odbiorców. Wybór treści zawsze powinien leżeć po stronie redakcji. I myślę, że w sumie z korzyścią dla wszystkich czytelników.
Teoria, że dziś każdy może być dziennikarzem (redaktorem?), wypisywana na sztandarach epoki Web 2.0, wciąż bowiem nie do końca znajduje odbicie w praktyce. Gdyby było inaczej, dziś taki na przykład Facebook byłby pełen interesujących treści autorstwa posiadaczy profili, a nie linków, odesłań, udostepnień i lajknięć profesjonalnych artykułów, tworzonych przez wciąż stosunkowo nieliczne grono profesjonalnych dziennikarzy.

środa, 23 kwietnia 2014

Propaganda z "wściekłym" papieżem, czyli co siedzi w głowach redaktorów?

Nie od dziś wiadomo, że relacja między czytelnikiem a jego ulubioną gazetą jest dużo bliższa, głębsza i bardziej intymna niż np. kontakt internauty z dziesiątkami i setkami witryn, które codziennie odwiedza.
Dlatego gazeta powinna prowadzić z czytelnikiem obliczony na specyfikę tej relacji pełen szacunku dialog - mówić jego językiem, używać zrozumiałych dla niego obrazów, metafor, trzymać się jego systemu wartości, dbać by nie poczuł się urażony treścią. Dialog ten powinien odbywać się w zbudowanych tradycją ramach, tym bardziej nieprzekraczalnych, im bardziej konserwatywny jest czytelnik.
Jak ma się do tych niepisanych zasad ostatnia okładka tygodnika "W Sieci"? Ukazuje czytelnikom na kilka dni przed kanonizacją czarno-biały wizerunek Jana Pawła II z zacisniętą pięścią,"wściekłego" na III RP. Obrazek wygląda nie przymierzając jak mem z fanpage'u partii Palikota. Czyli źle - po prostu...


Jana Pawła II zapamiętaliśmy wszyscy jako uosobienie miłości do człowieka, pogody ducha, ekumenizmu, szacunku dla ludzi odmiennych przekonań i dla ich poglądów. Skąd więc ten drażniący zamysł "W Sieci"? Wszak papież-Polak to nie Tomasz Lis, którego można "przebrać" w mundur SS-manna, dać na okładkę i liczyć na to, że Lis wytoczy proces, zrobi się szum, a gazeta lepiej się sprzeda. Zastanawiam się, co musi dziać się w mózgach redaktorów, którym do głowy przychodzą takie pomysły. Przy okazji żal mi trochę tych ludzi...
Powie ktoś, że przecież - pisząc o tej czarnej "autopromocji wścieklym papieżem" - wpisuję się idealnie w zamysł redakcji "W Sieci", bo to przecież kolejny głos o głupawej okładce. Trudno.
Żeby jednak sprowadzić rzecz do właściwych wymiarów, powiem, że w tym wypadku dialog między gazetą a czytelnikami wygląda dla mnie jak pogawędka dwóch starszych pań przy kawie w cukierni po niedzielnej mszy świętej. Jedna z nich mówi: - "Ach jak pięknie ksiądz proboszcz mówił dziś podczas kazania o miłości i szacunku dla bliźniego". Na to druga głośno puszcza bąka i zaczyna rechotać. Koniec.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Ofiary nadpodaży, czyli dlaczego "Do Rzeczy", "W Sieci" i "Gazeta Polska" sprzedają się dużo gorzej

Zawsze zadziwiała mnie skłonność polskiej prawicy do ufrakcyjniania się, dzielenia, wyodrębniania i tworzenia kanapowych bytów, które potem znikały ze sceny politycznej, a przynajmniej przestawały odgrywać na niej znaczącą rolę.
Prawidłowość ta przeniosła się na polski rynek prawicowych tygodników opinii, odbijając się na ich potencjale i pewnie wywracając do góry nogami modele biznesowe, na których są oparte. Nikt mi nie powie, że 40-procentowy spadek sprzedaży egzemplarzowej rok do roku, przy kryzysie na rynku reklamy, nie zaważy na portfelu wydawcy. A taki właśnie zanotował tygodnik "Do Rzeczy" Pawła Lisickiego po nieco ponad rocznej obecności na rynku i bardzo obiecującym starcie wspartym akcją promocyjną w styczniu ubiegłego roku (ponad 120 tysięcy sprzedanych egzemplarzy!). Mniejszy, ale również znaczący spadek dotknął "W Sieci" braci Karnowskich (minus 23,9 procent rok do roku) i "Gazetę Polską" (minus 22,7 procent). Pełne dane tu: http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/45021,Tygodniki-prawicowe-notuja-duzy-spadek-sprzedazy  Co więcej, tendencja taka trwa już kolejny miesiąc.


Przyczyna? Jednej, jak to zwykle na rynku prasy bywa, nie da się wskazać. Spróbujmy więc znaleźć kilka:
1. Nagromadzenie podobnych w treści, podobnie postrzegających świat i czasem podobnie wyglądających tygodników na zatłoczonym rynku prasowym (wg ZKDP średni nakład trzech omawianych tu tygodników łącznie przekroczył w lutym tego roku 450 tysięcy egzemplarzy!).
2. Malejąca rozpoznawalność autorów i ich poglądów (mniej wyrobiony czytelnik nie wie, gdzie znajdzie np. swojego ulubionego publicystę).
3. Rosnące ceny tygodników, dużo już wyższe od startowych (np. "W Sieci" w ciągu roku zdrożało o 2 złote, a "Do Rzeczy" o złotówkę).
4. Spadająca wraz z odstępem czasowym od katastrofy smoleńskiej atrakcyjność treści w tygodnikach prawicowych, które na tej tragedii de facto budowały swoją potęgę.
5. Konkurencja "Gazety Polskiej Codziennie" i - paradoksalnie - własnych periodyków historycznych, które dodatkowo drenują kieszeń i tak niezbyt zamożnych czytelników prasy prawicowej.
6. Konkurencja prawicowych portali internetowych (oferta dla nie-papierowych, młodszych czytelników).


Generalnie jednak za główną przyczynę spadków sprzedaży uważam nadpodaż i wzrost cen tygodników prawicowych. Przepraszam za porównanie, ale wystarczy zajrzeć na byle targowisko i sprawdzić, co dzieje się z rzodkiewką, kiedy jest jej tam za dużo - tanieje, a i tak nie schodzi do końca. A tygodniki zdrożały...
Każdy pewnie już w liceum na lekcjach historii słyszał o kawie, którą palono w Brazylii w paleniskach lokomotyw, by za dużo nie trafiło jej na rynek i ceny nie spadły. Nie, nie - nie sugeruje tu, by koledzy z "Do Rzeczy" czy "W Sieci" uciekali się do tak drastycznych metod. Po okresie dynamicznej atomizacji tego segmentu życzę im raczej udanych fuzji i stworzenia jednego, silnego tygodnika, prezentującego pełną paletę poglądów i opinii autorów z prawej strony.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Axel Springer kontra Google, czyli wydawcy znów mają problem...

Mathias Döpfner, szef Axel Springera listem otwartym, opublikowanym na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung", zaatakował tuż przed świętami praktyki monopolistyczne Google'a. Adresatem listu był Eric Schmidt, prezes zarządu Google'a.

Döpfnera uwiera m.in. to, że jego koncern, podobnie jak ogromna większość firm w Niemczech, Europie i na świecie, jest mocno uzależniony od ruchu z googlowskiej wyszukiwarki. Ostatnia, nieznaczna zmiana algorytmu Google'a kosztowała Axel Springer utratę 70 procent ruchu internetowego w jednym z działów firmy http://wyborcza.pl/1,75248,15825882,Google_jak_totalitarne_panstwo___niemiecki_wydawca.html
Podobna "przygoda" z Google'em, oczywiście toutes proportions gardées, spotkała również ostatnio serwis  gazety, którą kieruję http://www.expressilustrowany.pl/. Straty procentowo nie są aż tak dotkliwe jak u Springera, ale ważą na zasięgu witryny. Cała sprawa objawiła nam się w ten sposób, że gdzieś w lutym, kiedy Google zmienił algorytm, zaczęliśmy tracić ruch na stronie i czuliśmy sie trochę, jak piloci samolotu, którego cztery silniki po kolei tracą moc, on sam wysokość, a żadne działania nie przynoszą efektów. Słowem: panika! Na szczęście lot w dół udało sie ustabilizować na pewnej wysokości, bo mamy sporo ruchu ze źródeł pozagooglowskich.


Google to nie pierwszy monopolista, z którym przychodzi walczyć wydawcom, przynajmniej w Polsce. Dzisiejsza sytuacja w sieci przypomina mi trochę tę z epoki printu - zmagania, które wydawcy toczyli  z ówczesnym kioskowym monopolistą "Ruchem", chcąc by ich gazety docierały wszędzie w odpowiednich nadziałach i za rozsądną marżę. Bodaj najbardziej burzliwy przebieg owa wojna miała w Łodzi i zaowocowała m.in. utworzeniem własnej, konkurencyjnej wobec Ruchu, firmy kolporterskiej. Zadziałały mechanizmy rynkowe i dziś rynek kolportażu w Polsce jest w miarę niejednorodny. Czy jakiekolwiek "miękkie" zabiegi z rzeczywistości pozawirtualnej, np. ekonomiczne, mogą dziś osłabić dominującą pozycję Google'a, przynajmniej w Europie? Trudno powiedzieć, ale raczej nie sądzę.
List Döpfnera nie jest jedynym krytycznym ostatnio głosem w sprawie Google'a, który narzuca wydawcom swoje zasady i warunki. Pierwszym natomiast tak emocjonalnym i oskarżycielskim w tonie. Z pewnością dotrze do uszu instytucji Unii Europejskiej. Döpfner nie kryje, że rozbicie tak mocno utrwalonego monopolu w Europie dokonać się może dzięki inicjatywom i działaniom już tylko politycznym, podobnym do tych, które ograniczyły potęgę innych monopolistów, jak Microsoft czy IBM. Cóż, czas więc na ruch Komisji Europejskiej, ale myślę, że do rozwiązania problemu droga jeszcze bardzo daleka.

sobota, 19 kwietnia 2014

"Alleluja!" z pierwszej strony, czyli ranking okładek gazet wielkanocnych

Tuż przed Wielkanocą polskie gazety w swej szacie graficznej stają się odświętne, uduchowione, bardziej wysmakowane artystycznie, a czasem nawet lekko mistyczne. Bardzo lubię te wydania, bo ich forma silnie nasiąka treścią, przez co bardzo różnią się od tych, które czytelnik widuje przez okrągły rok. Takie wydanie przedwielkanocne to pole do popisu dla redakcji i redakcyjnych grafików, którzy stają w szranki z konkurencją i - mogąc przygotować coś naprawdę wyjątkowego - osiągają czasem niezłe efekty. Dziś krótka, bardzo subiektywna i w dużej mierze intuicyjna (ale tak przeciez ocenia naszą pracę czytelnik) recenzja okładek gazet, które rano udało mi sie przejrzeć.
RZECZPOSPOLITA - jako w miarę stałego czytelnika nie zaskoczyła mnie niczym wyjątkowym, no może poza tytułem zajawki z 1 strony "Żydzi liczyli, że Chrystus zrobi im Majdan". Na pewno sobie o tym poczytam. Graficznie solidna robótka, ale trik z wykorzystaniem obrazu zmartwychwstania z epoki renesansu, wpisanego w magazynowy layout - dość oklepany.


GAZETA WYBORCZA - kompletnie nie rozumiem tego zabiegu graficzno-redakcyjnego na święta, które każdy chciałby pewnie spędzić w spokoju, w rodzinnym gronie, z dala od zgiełku spraw światowych i zapomnieć na chwilę o Putinie spoglądającym groźnie z co drugiego newsa w telewizyjnych programach informacyjnych. Kula ziemska w kształcie pękającego w wojennej pożodze jaja nad wstępniakiem Kurskiego i transparentowy tytuł-hasło "Pokój Ukrainie i światu" odsyła mnie raczej w rzeczywistość 1-majową lat 70. i 80. ubiegłego wieku niż w wielkanocną roku 2014. No ale skoro redakcji nie jest wszystko jedno, to może tak trzeba. W każdym bądź razie ja tego nie kupuję. Na uwagę zasługuje ciekawy, mocno kolorowy podwał z "osobistościami" numeru.


GŁOS WIELKOPOLSKI - patrzę na taką gazetę i od razu wiem, że to wyjątkowe wydanie wielkanocne. Przesądza o tym kobierzec z zielono-żółtych pisanek podłożony pod winietę i "otwierający" graficznie to wydanie. Oszczędna treść - tylko życzenia i kilka zajawek - dopełnia całości bardzo pozytywnego, świątecznego wrażenia. Nie przeszkadza mi nawet agresywna reklama na podwale, bo i tak chłonę tylko to co u góry.
DZIENNIK GAZETA PRAWNA - bardzo świeckie jak na Wielkanoc rozegranie pierwszej strony, ale podobają mi się życzenia "jedności" w wielu odmianach i przejawach, a także duże zdjęcie rodziny z tytułem artykułu na sztabkach złota. Graficznie trochę chaos, jakby redakcja, niczym nadgorliwa sklepowa, chciała jak najwięcej atrakcyjnego towaru upchąć na witrynie.


GAZETA POLSKA CODZIENNIE - Matka Boska Fatimska na Majdanie i rozemocjonowany tłum pod niebiesko-żółtymi flagami zupełnie mnie nie przekonują i nie wpisują się - podobnie jak czołówka Gazety Wyborczej - w nastrój świąt wielkanocnych, ich pogodny charakter i sposób ich przeżywania.


GAZETA LUBUSKA - bardzo piękna graficznie, uniwersalna okładka odsyłająca w sferę zjawisk związanych z odradzaniem życia, bez elementów religijnych i związanych z przeżywaniem świąt. Dla mnie jednak bardziej osadzona w poetyce, kolorystyce i tradycji japońskiej niż w polskiej.

DZIENNIK ŁÓDZKI - jak dla mnie - ideał okładki gazety na Wielkanoc. Oszczędna w formie kompozycja z pisanek w pastelowych kolorach uspokaja, nawiązuje i do wielkanocnego stołu, i do symboliki odradzającego się życia (z jednego jajka już coś sie wykluło), nie atakuje treściami i motywami liturgiczno-religijnymi. Kolorystycznie wysmakowana, idealnie zaprojektowana, tworzy nową, odświętną jakość gazety, a nie wpływa negatywnie na identyfikację tytułu - dzięki mocnemu osadzeniu winiety. Cytelnik na pewno odnajdzie swój dziennik pośród innych gazet na półce.
Wiem, że projektował ją Tomek Bocheński, dyrektor artystyczny Polskapresse, w której sam pracuję. Ale nawet gdyby zaprojektował ją w ten sposób dla innej gazety, i tak zwyciężyłaby w moim rankingu.
WYNIKI:
1. Dziennik Łódzki
2. Głos Wielkopolski
3. Gazeta Lubuska
4. Rzeczpospolita
5. Dziennika Gazeta Prawna
6. Gazeta Polska Codziennie
7. Gazeta Wyborcza
Może ktoś spytać, czemu w rankingu nie ma mojej gazetki. Odpowiem krótko: nie wypada bym ją oceniał. A poza tym jest taka, jaka miała być - przaśna i kolorowa :)))
Ranking jest wynikiem subiektywnego spojrzenia na pierwsze strony dzisiejszych gazet. Każdy może mieć inne zdanie i wskazać innego zwycięzcę - zapraszam, Można to zrobic w komentarzach poniżej.
A tak w ogóle to:
WESOŁYCH ŚWIĄT!