Powered By Blogger

czwartek, 22 maja 2014

Gen dziennikarskiego szaleństwa, czyli jak ze sprostowania zrobić wydarzenie

Paradoksalnie, bardzo lubię sprostowania. Zwłaszcza takie podpisane nazwiskiem autora tekstu. Stanowią przestrogę dla niechlujnych dziennikarzy, dla niedbałych redaktorów, a ich zamieszczanie w eksponowanych miejscach gazety (czasem nawet bez wyroku sądu) odbieram jako przejaw cywilnej odwagi szefów redakcji, którzy nie unikają odpowiedzialności za słowo.
Najbardziej oczywiście lubię te sprostowania, które pojawić się muszą nie w mojej gazecie. Nie żebym sam nigdy publikować ich nie musiał - zdarzało sie i to nie raz, nawet w takiej koincydencji, że w piątkowym wydaniu - wyrokiem sądu - przepraszałem grupę obywateli za wyśledzenie i opisanie popełnionych przez nich czynów, a w poniedziałek wszystkich przepraszanych aresztowała za te czyny policja. Ale nie od dziś wiadomo, że do sądu idzie się po wyrok, a nie po sprawiedliwość, a Temida jest (bywa?) ślepa. Z wyrokami sądu nie zamierzam dyskutować.
Dziś przy okazji pewnego prasowego zdarzenia parę słów o techniczno-artystycznej stronie publikacji sprostowań. Wiadomo, że każda redakcja stara się zamieszczać je w taki sposób, by wilk był syty i owca cała. W przypadku gazety: by pozywający otrzymał dokładnie to, co przyznał mu sąd, a prestiż tytułu w oczach innych czytelników nie ucierpiał. Mamy więc zdawkowe, mikroczcionką podane "wyjaśnienia", "przeprosiny", "dla ścisłości" i inne podobne eufemizmy tytułujące zawyrokowane przez sąd treści. Zabawna prawidłowość, że im bardziej nobliwy tytuł, tym bardziej stara się zamieść sprostowanie pod dywan. Najlepiej tak, żeby tylko koniuszek wystawał. Na przykład w "Gazecie Wyborczej" powierzchnia sprostowań rzadko jest większa od powierzchni pudełka zapałek.
Zdarza się jednak, że mamy publikować sprostowanie, a do tego przeprosiny na okładce, dużą czcionką (a co najmniej taką jak inkryminowany artykuł), w ramce, powyżej tzw. falcowania (młodszym czytelnikom wyjaśnię, że falcowanie to miejsce w połowie wysokości gazety, w którym maszynowo lub ręcznie jest zginana, żeby np. zajmowała mniej miejsca i łatwiej ją było pakować). Co wtedy? Szkoły jak zwykle są co najmniej dwie: 1. Stosujemy się w stu procentach do wyroku i publikujemy dokładnie tak jak pozwany sobie życzy, a sąd wyrokuje, biorąc ten granat w ciało i pocieszając się, że gazeta - jak cięty kwiat - żyje tylko jeden dzień. Ta metoda przewidziana jest jednak zwykle dla mało kreatywnych redaktorów bez polotu i genu szaleństwa, który u dziennikarzy bardzo sobie cenię. 2. Publikujemy sprostowanie, robiąc z tego redakcyjny event, o którym na pewno będzie głośno w mediach branżowych (i nie tylko), a i wilk powinien być syty. Tak zrobił dziś (czwartek, 22 maja) Sławek Jastrzębowski w "Super Expressie".


Dwa sprostowania z przeprosinami - dla Jana Bednarka z PZPN oraz dla aktorki Doroty Stalińskiej i jej syna - ukazały się na pierwszej stronie redakcyjnej (jest na niej winieta z datą, ceną, numerem wydania i ISSN-em, a kolejna nosi nr 2). Podano je rozstrzelonym czarnym drukiem na białym tle w czarnych ramkach, zgodnie z wyrokiem sądu. Następnie wolną powierzchnię "jedynki" redakcja pozwoliła sobie (bo kto jej zabroni?) wypełnić newsami podanymi w identycznej formie graficznej. Efekt jest dość komiczny, a ów stworzony naprędce layout wyróżnia gazetę, sugerując, iż jest to jakieś nadzwyczajne wydanie pełne arcyważnych treści.
Jednocześnie tego dnia "Super Express" opakowany został w reklamową, czterostronicową "koszulkę" PZU z odrębną, rzymską numeracją, która - moim zdaniem - uznana może być za dodatek do gazety, ale nie za jej redakcyjną część. Zwykle czytelnik zdejmuje taką "koszulkę", przegląda ją pobieżnie i odkłada, a następnie przechodzi do lektury gazety. A tu od pierwszej strony czeka na niego porcja czarno-białych redakcyjnych informacji, sprostowań i komunikatów.
O dzisiejszym "Super Expressie" już jest głośno, zaraz zaczną się wypowiadać medioznawcy, prawnicy, słynni i ważni redaktorzy, a część czytelników, zwabionych hałasem pobiegnie do kiosków, bo w darmowym internecie takiego cuda nie dostaną. I mam nieodparte wrażenie, że red. Jastrzębowskiemu, redagującemu swoją wariacko-łobuzerską gazetę, o nic innego nie chodziło.
Na koniec wyjaśnienie dla potencjalnie oburzonych treścią tego postu: nie jest moim celem pochwała dziennikarskiej bezkarności okupionej krwią sprostowań "bohatersko" publikowanych na 1 stronie. Nie chcę podważać zasadności wyroków sądowych, karcących dziennikarzy za niedbałość i niosących zadośćuczynienie ofiarom nieprawdziwych doniesień. Uważam tylko, że instytucja sprostowania jest tak naturalnie wpisana w życie mediów i dziennikarzy (ten się nie myli, kto nic nie robi), że aż żal nie wygrać jej z korzyścią dla medium.


czwartek, 8 maja 2014

Dziennikarzu! Szanuj się! Twoja treść nie może być reklamą!

Dziś o reklamie, a w szczególności o jej podtykaniu odbiorcy ukradkiem lub zamieszczaniu z zachowaniem ogólnie przyjętych zasad. Dwaj słynni blogerzy, dwie postawy i co z tego wynika. Przemysław Pająk (Spider's Web) i Tomek Tomczyk "Kominek", a w środku między wierszmi i na końcu trochę od niejakiego Kowalczyka.

Jakoś przed długim weekendem przeczytałem dość emocjonalny manifest Przemysława Pająka dotyczący współczesnego dziennikarstwa http://www.spidersweb.pl/2014/04/dziennikarzu-oto-twoja-praca.html, a w nim ustęp tej treści: "ZAPOMNIJ O ODDZIELENIU REKLAMY OD TREŚCI. Tak było 20 lat temu, teraz jest inaczej – reklamodawca, którego zdobywa wydawca medium, w którym pracujesz, jest dziś prawie w bezpośredni sposób Twoim pracodawcą. Miej to na uwadze."
Taaa... O wadach i zaletach reklamy natywnej, mającej stanowić integralną część redakcyjnego kontentu (w zastepstwie displayowej), napisano już wiele - jeansy Machały, Powerade Lisa itp. O ile dobrze rozumiem wywody pana Pająka, chciałby on uczynić z niej nie incydentalny event, a obowiązujący kanon, w dodatku mieszajac w to niestety również dziennikarzy. I to budzi mój najgłębszy sprzeciw. Dlaczego? Bo chwilę wcześniej w swym manifeście Przemysław Pająk pisze, całkiem zresztą sensownie, że panem dziennikarza jest Czytelnik. No to więc pytam, jak można dobrze służyć Czytelnikowi, jednocześnie go dezorientując, a nawet wprowadzając w błąd? Wszak w każdej reklamie jest tyle prawdy, ile chce przekazać ten, który za nią płaci, więc czytelnik musi wiedzieć, że w danej chwili obcuje z tekstem reklamowym. Idąc dalej: jaką wartość będą miały dla Czytelnika, który się połapie, że autor wciska mu kit, inne już nieopłacone treści tego samego dziennikarza? Sługa dwóch panów? Kupy się to nie trzyma... Oczywiście, zaraz pojawią się głosy, powołujące się na wyniki badań, które mówią, że czytelnikowi to nie przeszkadza, że nie zwraca uwagi, a nawet to lubi i takie tam... Mnie jednak nie o badanie opinii tu chodzi, tylko o zbiór wartości i zachowań, w skrócie zwanych etyką. Czy witryny, portale, wortale mają wyglądac tak, jak na rysunku z http://inspiredm.com poniżej?


Niemal równolegle z lekturą manifestu pana Pająka, obserwowałem dialog, jaki Tomek Tomczyk, "Kominkiem" zwany, prowadził z czytelnikami, radząc się ich, jak oznaczać na blogu zdjęcia z tzw. lokowanym produktem. I przeczytałem jego deklarację  http://www.kominek.in/2014/02/ile-zarobilem-i-dlaczego-zrezygnowalem-z-reklam-na-blogu/:
"Właściwie to proszę, byście zapamiętali tylko jedną zasadę: KAŻDA REKLAMA U MNIE JEST OZNACZONA, jako reklama/współpraca/prezent/gratis na samym początku tekstu lub w podpisie zdjęcia (np. na Instagram). Nie jestem hipokrytą i nawet jeśli dostaję w prezencie cukierka, a potem go pokazuję, to uważam to za działanie reklamowe i mam obowiązek oznaczyć. Dlatego jeśli zastanawiasz się, czy produkt, który opisuję lub pokazuję, jest elementem reklamy, to znaczy, że nie jest. Bo byłby oznaczony! To takie proste".
No własnie. Bo to jest proste. I uczciwe.
Nie mam pojęcia, jak w przyszłości będą rozwijały się modele biznesowe w internecie. Jako wyrosłemu z tradycji prasy drukowanej, narzuca mi sie jedno porównanie. Model pana Pająka to typowa gazeta bezpłatna - otrzymywana za darmo (przez to mniej szanowana), przesycona reklamami, tekstami sponsorowanymi z namiastką wartościowego tekstu. "Kominek" zaś to gazeta płatna (nie wiem, czy rozważa wprowadzenie mikropłatności za czytanie swoich blogów) - wyraźnie oddzielająca treści reklamowe od fajnego, bardzo wartościowego kontentu. Który model w przyszłości zdominuje internet? Nie wiadomo. Ważniejsze dla mnie jest to, by dziennikarze nie musieli skrycie służyć czytelnikowi i reklamodawcy jednocześnie, bo wtedy natychmiast przestają być dziennikarzami, a stają się ściemniaczami.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Crowdsourcing w tworzeniu treści dla mediów? Mam watpliwości...

Dziś parę słów o wykorzystaniu zaanagażowania i preferencji czytelników-internautów w pracy redakcji, czyli o medialnym crowdsourcingu. Do rozważań tych zainspirował mnie przypadek walijskiego "Daily Post", opisany przez Ewelinę Karpowiak tutaj: http://prasa.info/artykul/url,987/.
Otóż redakcja walijskiego dziennika http://www.dailypost.co.uk/zaprosiła czytelników do współredagowania gazety i witryny. Na facebookowym fan page'u "Daily Post" (ponad 14 tys. fanów) zamieściła zdjęcia pięciorga znanych ludzi. Internauci, lajkując zdjęcia, mogą wybrać osobę, z którą redakcja przeprowadzi wywiad. W komentarzach można również proponować pytania do tych osób.


Ciekawy trik z pogranicza mediów starych i nowych, angażujący członków społeczności skupionej wokół tytułu, budujący z nim więź, pozwalający internautom poczuć się choć trochę współautorami. Aż tyle i chyba tylko tyle. Bo ich wybór dla reszty czytelników wartościowy wcale być nie musi.
Czy wskazanie dokonane przez mało reprezentatywną grupę internautów (lajków na dziś jest kilkaset) powinno być wiążące dla redakcji produkującej treść dla dziesiątków tysięcy innych czytelników gazety i witryny? Ile jest warte dla pozostałej rzeszy czytelników, którzy: a. nie mają konta na Facebooku? b. mają konto, ale nie są aktywni? c. nie korzystają z internetu i kupują tylko papierowe wydanie, bo są przekonani, że płacą za produkt tworzony przez profesjonalnych dziennikarzy i redaktorów?
Czy wybieranie osoby do przepytania, dokonywane przez przypadkowych ludzi, kierujących się emocjami, osobistymi sympatiami i antypatiami, a pewnie i "szczęśliwym trafem", ma coś wspólnego z redagowaniem? Skąd wiadomo, która z osób "do wyboru" będzie ciekawym rozmówcą? Która z nich wejdzie w interakcję z prowadzacym rozmowę dziennikarzem, czego efektem stanie się ciekawy, nadający sie do publikacji wywiad? Każdy redaktor wie, że nawet najlepszy dziennikarz wysłany do najbardziej fascynującej osoby, może przynieść na dyktafonie nudny ciąg pytań i zdawkowych, niezbyt uprzejmych odpowiedzi, bo rozmówca akurat miał gorszy dzień. Czy grupa internautów to dobra alternatywa dla kolegium redakcyjnego, mającego wiedzę o preferencjach swoich czytelników traktowanych en masse i o zasobie tekstów istniejących lub planowanych? Czy redaktorzy, którzy dziś mają przede wszystkim dbać o wysokiej jakości treści, powinni zdawać się na takie dość intuicyjne wybory? Jak widać wątpliwości mam sporo...


Absolutnie nie neguję potrzeby eksperymentów, jak ten z "Daily Post". Uważam jednak, że nie należy bezkrytycznie podchodzić do każdego narzędzia z epoki nowych mediów przykładanego do utrwalonej tradycją skali mediów tradycyjnych. Owszem, to ciekawy case, ale bardziej badawczy, fokusowy, poznawczy (podobnie jak ten, o którym z dużą pokorą pisałem tutaj: http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/my-dziennikarze-najlepiej-wiemy-czego.html ) niż użyteczny w produkcji wysokiej jakości treści.
Warto też przypomnieć, że taki swoisty crowdsourcing, tyle że na nieco głębszym poziomie od opisywanego tu facebookowego, polegającego głównie na lajkowaniu, gazety uprawiają od zawsze - bo czymże innym były i są tysiące listów (dziś raczej maili) miesięcznie od czytelników, wskazujacych na potencjalnie ciekawe tematy, proszących o interwencje, odnoszące sie do błędów popełnianych przez redaktorów? Obróbką tych treści - ich analizą, wyborem, weryfikacją, odpowiadaniem na listy - zajmują się jednak działy łączności z czytelnikami, wsłuchujące sie z uwagą w głosy płynące od społeczności czytelników. Są gazety (np. Angora, Gazeta Wyborcza), które wciąż wiele listów od czytelników publikują na łamach. Odbywa się to jednak bez oddawania kompetencji redaktorskich w ręce przypadkowego grona odbiorców. Wybór treści zawsze powinien leżeć po stronie redakcji. I myślę, że w sumie z korzyścią dla wszystkich czytelników.
Teoria, że dziś każdy może być dziennikarzem (redaktorem?), wypisywana na sztandarach epoki Web 2.0, wciąż bowiem nie do końca znajduje odbicie w praktyce. Gdyby było inaczej, dziś taki na przykład Facebook byłby pełen interesujących treści autorstwa posiadaczy profili, a nie linków, odesłań, udostepnień i lajknięć profesjonalnych artykułów, tworzonych przez wciąż stosunkowo nieliczne grono profesjonalnych dziennikarzy.

środa, 23 kwietnia 2014

Propaganda z "wściekłym" papieżem, czyli co siedzi w głowach redaktorów?

Nie od dziś wiadomo, że relacja między czytelnikiem a jego ulubioną gazetą jest dużo bliższa, głębsza i bardziej intymna niż np. kontakt internauty z dziesiątkami i setkami witryn, które codziennie odwiedza.
Dlatego gazeta powinna prowadzić z czytelnikiem obliczony na specyfikę tej relacji pełen szacunku dialog - mówić jego językiem, używać zrozumiałych dla niego obrazów, metafor, trzymać się jego systemu wartości, dbać by nie poczuł się urażony treścią. Dialog ten powinien odbywać się w zbudowanych tradycją ramach, tym bardziej nieprzekraczalnych, im bardziej konserwatywny jest czytelnik.
Jak ma się do tych niepisanych zasad ostatnia okładka tygodnika "W Sieci"? Ukazuje czytelnikom na kilka dni przed kanonizacją czarno-biały wizerunek Jana Pawła II z zacisniętą pięścią,"wściekłego" na III RP. Obrazek wygląda nie przymierzając jak mem z fanpage'u partii Palikota. Czyli źle - po prostu...


Jana Pawła II zapamiętaliśmy wszyscy jako uosobienie miłości do człowieka, pogody ducha, ekumenizmu, szacunku dla ludzi odmiennych przekonań i dla ich poglądów. Skąd więc ten drażniący zamysł "W Sieci"? Wszak papież-Polak to nie Tomasz Lis, którego można "przebrać" w mundur SS-manna, dać na okładkę i liczyć na to, że Lis wytoczy proces, zrobi się szum, a gazeta lepiej się sprzeda. Zastanawiam się, co musi dziać się w mózgach redaktorów, którym do głowy przychodzą takie pomysły. Przy okazji żal mi trochę tych ludzi...
Powie ktoś, że przecież - pisząc o tej czarnej "autopromocji wścieklym papieżem" - wpisuję się idealnie w zamysł redakcji "W Sieci", bo to przecież kolejny głos o głupawej okładce. Trudno.
Żeby jednak sprowadzić rzecz do właściwych wymiarów, powiem, że w tym wypadku dialog między gazetą a czytelnikami wygląda dla mnie jak pogawędka dwóch starszych pań przy kawie w cukierni po niedzielnej mszy świętej. Jedna z nich mówi: - "Ach jak pięknie ksiądz proboszcz mówił dziś podczas kazania o miłości i szacunku dla bliźniego". Na to druga głośno puszcza bąka i zaczyna rechotać. Koniec.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Ofiary nadpodaży, czyli dlaczego "Do Rzeczy", "W Sieci" i "Gazeta Polska" sprzedają się dużo gorzej

Zawsze zadziwiała mnie skłonność polskiej prawicy do ufrakcyjniania się, dzielenia, wyodrębniania i tworzenia kanapowych bytów, które potem znikały ze sceny politycznej, a przynajmniej przestawały odgrywać na niej znaczącą rolę.
Prawidłowość ta przeniosła się na polski rynek prawicowych tygodników opinii, odbijając się na ich potencjale i pewnie wywracając do góry nogami modele biznesowe, na których są oparte. Nikt mi nie powie, że 40-procentowy spadek sprzedaży egzemplarzowej rok do roku, przy kryzysie na rynku reklamy, nie zaważy na portfelu wydawcy. A taki właśnie zanotował tygodnik "Do Rzeczy" Pawła Lisickiego po nieco ponad rocznej obecności na rynku i bardzo obiecującym starcie wspartym akcją promocyjną w styczniu ubiegłego roku (ponad 120 tysięcy sprzedanych egzemplarzy!). Mniejszy, ale również znaczący spadek dotknął "W Sieci" braci Karnowskich (minus 23,9 procent rok do roku) i "Gazetę Polską" (minus 22,7 procent). Pełne dane tu: http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/45021,Tygodniki-prawicowe-notuja-duzy-spadek-sprzedazy  Co więcej, tendencja taka trwa już kolejny miesiąc.


Przyczyna? Jednej, jak to zwykle na rynku prasy bywa, nie da się wskazać. Spróbujmy więc znaleźć kilka:
1. Nagromadzenie podobnych w treści, podobnie postrzegających świat i czasem podobnie wyglądających tygodników na zatłoczonym rynku prasowym (wg ZKDP średni nakład trzech omawianych tu tygodników łącznie przekroczył w lutym tego roku 450 tysięcy egzemplarzy!).
2. Malejąca rozpoznawalność autorów i ich poglądów (mniej wyrobiony czytelnik nie wie, gdzie znajdzie np. swojego ulubionego publicystę).
3. Rosnące ceny tygodników, dużo już wyższe od startowych (np. "W Sieci" w ciągu roku zdrożało o 2 złote, a "Do Rzeczy" o złotówkę).
4. Spadająca wraz z odstępem czasowym od katastrofy smoleńskiej atrakcyjność treści w tygodnikach prawicowych, które na tej tragedii de facto budowały swoją potęgę.
5. Konkurencja "Gazety Polskiej Codziennie" i - paradoksalnie - własnych periodyków historycznych, które dodatkowo drenują kieszeń i tak niezbyt zamożnych czytelników prasy prawicowej.
6. Konkurencja prawicowych portali internetowych (oferta dla nie-papierowych, młodszych czytelników).


Generalnie jednak za główną przyczynę spadków sprzedaży uważam nadpodaż i wzrost cen tygodników prawicowych. Przepraszam za porównanie, ale wystarczy zajrzeć na byle targowisko i sprawdzić, co dzieje się z rzodkiewką, kiedy jest jej tam za dużo - tanieje, a i tak nie schodzi do końca. A tygodniki zdrożały...
Każdy pewnie już w liceum na lekcjach historii słyszał o kawie, którą palono w Brazylii w paleniskach lokomotyw, by za dużo nie trafiło jej na rynek i ceny nie spadły. Nie, nie - nie sugeruje tu, by koledzy z "Do Rzeczy" czy "W Sieci" uciekali się do tak drastycznych metod. Po okresie dynamicznej atomizacji tego segmentu życzę im raczej udanych fuzji i stworzenia jednego, silnego tygodnika, prezentującego pełną paletę poglądów i opinii autorów z prawej strony.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Axel Springer kontra Google, czyli wydawcy znów mają problem...

Mathias Döpfner, szef Axel Springera listem otwartym, opublikowanym na łamach "Frankfurter Allgemeine Zeitung", zaatakował tuż przed świętami praktyki monopolistyczne Google'a. Adresatem listu był Eric Schmidt, prezes zarządu Google'a.

Döpfnera uwiera m.in. to, że jego koncern, podobnie jak ogromna większość firm w Niemczech, Europie i na świecie, jest mocno uzależniony od ruchu z googlowskiej wyszukiwarki. Ostatnia, nieznaczna zmiana algorytmu Google'a kosztowała Axel Springer utratę 70 procent ruchu internetowego w jednym z działów firmy http://wyborcza.pl/1,75248,15825882,Google_jak_totalitarne_panstwo___niemiecki_wydawca.html
Podobna "przygoda" z Google'em, oczywiście toutes proportions gardées, spotkała również ostatnio serwis  gazety, którą kieruję http://www.expressilustrowany.pl/. Straty procentowo nie są aż tak dotkliwe jak u Springera, ale ważą na zasięgu witryny. Cała sprawa objawiła nam się w ten sposób, że gdzieś w lutym, kiedy Google zmienił algorytm, zaczęliśmy tracić ruch na stronie i czuliśmy sie trochę, jak piloci samolotu, którego cztery silniki po kolei tracą moc, on sam wysokość, a żadne działania nie przynoszą efektów. Słowem: panika! Na szczęście lot w dół udało sie ustabilizować na pewnej wysokości, bo mamy sporo ruchu ze źródeł pozagooglowskich.


Google to nie pierwszy monopolista, z którym przychodzi walczyć wydawcom, przynajmniej w Polsce. Dzisiejsza sytuacja w sieci przypomina mi trochę tę z epoki printu - zmagania, które wydawcy toczyli  z ówczesnym kioskowym monopolistą "Ruchem", chcąc by ich gazety docierały wszędzie w odpowiednich nadziałach i za rozsądną marżę. Bodaj najbardziej burzliwy przebieg owa wojna miała w Łodzi i zaowocowała m.in. utworzeniem własnej, konkurencyjnej wobec Ruchu, firmy kolporterskiej. Zadziałały mechanizmy rynkowe i dziś rynek kolportażu w Polsce jest w miarę niejednorodny. Czy jakiekolwiek "miękkie" zabiegi z rzeczywistości pozawirtualnej, np. ekonomiczne, mogą dziś osłabić dominującą pozycję Google'a, przynajmniej w Europie? Trudno powiedzieć, ale raczej nie sądzę.
List Döpfnera nie jest jedynym krytycznym ostatnio głosem w sprawie Google'a, który narzuca wydawcom swoje zasady i warunki. Pierwszym natomiast tak emocjonalnym i oskarżycielskim w tonie. Z pewnością dotrze do uszu instytucji Unii Europejskiej. Döpfner nie kryje, że rozbicie tak mocno utrwalonego monopolu w Europie dokonać się może dzięki inicjatywom i działaniom już tylko politycznym, podobnym do tych, które ograniczyły potęgę innych monopolistów, jak Microsoft czy IBM. Cóż, czas więc na ruch Komisji Europejskiej, ale myślę, że do rozwiązania problemu droga jeszcze bardzo daleka.

sobota, 19 kwietnia 2014

"Alleluja!" z pierwszej strony, czyli ranking okładek gazet wielkanocnych

Tuż przed Wielkanocą polskie gazety w swej szacie graficznej stają się odświętne, uduchowione, bardziej wysmakowane artystycznie, a czasem nawet lekko mistyczne. Bardzo lubię te wydania, bo ich forma silnie nasiąka treścią, przez co bardzo różnią się od tych, które czytelnik widuje przez okrągły rok. Takie wydanie przedwielkanocne to pole do popisu dla redakcji i redakcyjnych grafików, którzy stają w szranki z konkurencją i - mogąc przygotować coś naprawdę wyjątkowego - osiągają czasem niezłe efekty. Dziś krótka, bardzo subiektywna i w dużej mierze intuicyjna (ale tak przeciez ocenia naszą pracę czytelnik) recenzja okładek gazet, które rano udało mi sie przejrzeć.
RZECZPOSPOLITA - jako w miarę stałego czytelnika nie zaskoczyła mnie niczym wyjątkowym, no może poza tytułem zajawki z 1 strony "Żydzi liczyli, że Chrystus zrobi im Majdan". Na pewno sobie o tym poczytam. Graficznie solidna robótka, ale trik z wykorzystaniem obrazu zmartwychwstania z epoki renesansu, wpisanego w magazynowy layout - dość oklepany.


GAZETA WYBORCZA - kompletnie nie rozumiem tego zabiegu graficzno-redakcyjnego na święta, które każdy chciałby pewnie spędzić w spokoju, w rodzinnym gronie, z dala od zgiełku spraw światowych i zapomnieć na chwilę o Putinie spoglądającym groźnie z co drugiego newsa w telewizyjnych programach informacyjnych. Kula ziemska w kształcie pękającego w wojennej pożodze jaja nad wstępniakiem Kurskiego i transparentowy tytuł-hasło "Pokój Ukrainie i światu" odsyła mnie raczej w rzeczywistość 1-majową lat 70. i 80. ubiegłego wieku niż w wielkanocną roku 2014. No ale skoro redakcji nie jest wszystko jedno, to może tak trzeba. W każdym bądź razie ja tego nie kupuję. Na uwagę zasługuje ciekawy, mocno kolorowy podwał z "osobistościami" numeru.


GŁOS WIELKOPOLSKI - patrzę na taką gazetę i od razu wiem, że to wyjątkowe wydanie wielkanocne. Przesądza o tym kobierzec z zielono-żółtych pisanek podłożony pod winietę i "otwierający" graficznie to wydanie. Oszczędna treść - tylko życzenia i kilka zajawek - dopełnia całości bardzo pozytywnego, świątecznego wrażenia. Nie przeszkadza mi nawet agresywna reklama na podwale, bo i tak chłonę tylko to co u góry.
DZIENNIK GAZETA PRAWNA - bardzo świeckie jak na Wielkanoc rozegranie pierwszej strony, ale podobają mi się życzenia "jedności" w wielu odmianach i przejawach, a także duże zdjęcie rodziny z tytułem artykułu na sztabkach złota. Graficznie trochę chaos, jakby redakcja, niczym nadgorliwa sklepowa, chciała jak najwięcej atrakcyjnego towaru upchąć na witrynie.


GAZETA POLSKA CODZIENNIE - Matka Boska Fatimska na Majdanie i rozemocjonowany tłum pod niebiesko-żółtymi flagami zupełnie mnie nie przekonują i nie wpisują się - podobnie jak czołówka Gazety Wyborczej - w nastrój świąt wielkanocnych, ich pogodny charakter i sposób ich przeżywania.


GAZETA LUBUSKA - bardzo piękna graficznie, uniwersalna okładka odsyłająca w sferę zjawisk związanych z odradzaniem życia, bez elementów religijnych i związanych z przeżywaniem świąt. Dla mnie jednak bardziej osadzona w poetyce, kolorystyce i tradycji japońskiej niż w polskiej.

DZIENNIK ŁÓDZKI - jak dla mnie - ideał okładki gazety na Wielkanoc. Oszczędna w formie kompozycja z pisanek w pastelowych kolorach uspokaja, nawiązuje i do wielkanocnego stołu, i do symboliki odradzającego się życia (z jednego jajka już coś sie wykluło), nie atakuje treściami i motywami liturgiczno-religijnymi. Kolorystycznie wysmakowana, idealnie zaprojektowana, tworzy nową, odświętną jakość gazety, a nie wpływa negatywnie na identyfikację tytułu - dzięki mocnemu osadzeniu winiety. Cytelnik na pewno odnajdzie swój dziennik pośród innych gazet na półce.
Wiem, że projektował ją Tomek Bocheński, dyrektor artystyczny Polskapresse, w której sam pracuję. Ale nawet gdyby zaprojektował ją w ten sposób dla innej gazety, i tak zwyciężyłaby w moim rankingu.
WYNIKI:
1. Dziennik Łódzki
2. Głos Wielkopolski
3. Gazeta Lubuska
4. Rzeczpospolita
5. Dziennika Gazeta Prawna
6. Gazeta Polska Codziennie
7. Gazeta Wyborcza
Może ktoś spytać, czemu w rankingu nie ma mojej gazetki. Odpowiem krótko: nie wypada bym ją oceniał. A poza tym jest taka, jaka miała być - przaśna i kolorowa :)))
Ranking jest wynikiem subiektywnego spojrzenia na pierwsze strony dzisiejszych gazet. Każdy może mieć inne zdanie i wskazać innego zwycięzcę - zapraszam, Można to zrobic w komentarzach poniżej.
A tak w ogóle to:
WESOŁYCH ŚWIĄT!

piątek, 18 kwietnia 2014

Rozważania na Wielkanoc, czyli rzecz o idei "share"

Tak sobię siedzę i rozmyślam w ten Wielki Piątek, jak szybko i w jakiej postaci Dobra Nowina ogarnęłaby świat, gdyby dzieło Chrystusa dokonało się dziś, w epoce internetu, którego jednym z fundamentów jest idea "share".
Od męki Chrystusa, "człowieka, który przegrał tak strasznie, że aż wygrał najwięcej, jak można" (cytat z Jana Turnaua w dzisiejszej Gazecie Wyborczej) musiało upłynąć niemal 350 lat, nim chrześcijaństwo - rozprzestrzeniając się po krainach basenu Morza Śródziemnego, po latach mąk i prześladowań jego wyznawców - zostało uznane za religię państwową Cesarstwa Rzymskiego. Potem przez kolejne stulecia zdobywało Europę i inne kontynenty.
Dziś informacja o męczeńskiej śmierci i tajemnicy zmartwychwstania niezwykłego człowieka, który stworzył ciekawy system wartości, obiegłaby kulę ziemską w niespełna dobę. Tylko dlatego trwałoby to tak długo, że nawet internauci w różnych strefach czasowych jakąś część życia muszą przeznaczyć na sen. Jak wyglądałby taki przekaz, poza tym, że dokonałby się megabłyskawicznie, czy miałby szansę stać się zalążkiem religii?
Przede wszystkim dla wielu mieszkańców globu mógłby nie wyglądać wcale, bo utonąłby natychmiast w chaosie dużo bardziej niesamowitych informacji, których megabajty osaczają nas codziennie. W ciągu tygodnia przyswajamy ich przecież więcej niż mieszkaniec Judei w czasach Chrystusa przez całe swoje życie. Wielu nie dostrzegłoby przekazu z braku czasu, a jeszcze innym przemknąłby po monitorze jako migawka poświęcona tragedii anonimowego człowieka w dalekim, egzotycznym kraju i zapomnieliby o nim natychmiast, nie zadając sobie trudu poznania poglądów, za jakie został umęczony.
Po drugie przekaz ów dotarłby do nas nie w wersji pierwotnej, tylko bardzo zniekształcony, skoro przecież "głosicielem słowa" może być dziś każdy internauta. Spójny system religijno-filozoficzny, atrakcyjny niemal dwa tysiące lat temu na tyle, by dzięki wierności Słowu zdobywać coraz większe rzesze adeptów i wyznawców, dziś zostałby na swej internetowej drodze do odbiorcy po wielokroć wyśmiany, spłycony, skomentowany przez polemizujących z nim ekspertów, pseudoekspertów i wyszydzony przez hejterów. Następnie zaś uległby wertykalizacji i atomizacji na potrzeby internetu, w którym każdy przecież szuka skrawka interesującej go treści i idei.
I na koniec najważniejsze: czy przy ograniczonym zaufaniu do przekazów z sieci i w tak krótkim czasie, jaki dziś poświęcamy na zapoznanie sie z docierającą do nas informacją, w ogóle uwierzylibyśmy w to, co pojawiłoby się na monitorze komputera?
Może warto przy okazji tych rozważań zastanowić się, w czym dziś uczestniczymy, podsyłając sobie linki lub klikając w "udostępnij" na Facebooku lub Twitterze. Może jest to uczestnictwo w tworzeniu jakiejś nowej globalnej religii, która każe nam przyjąć dogmat powszechnej dostępności treści? A może to tylko skrajnie odtwórcze dzielenie sie cudzymi utworami, których sami nie bylibyśmy w stanie z siebie wygenerować? A może po trosze jedno i drugie?



czwartek, 17 kwietnia 2014

A jednak sprzedaje, czyli pogłoski o śmierci reklamy drukowanej są grubo przesadzone

W 2008 roku agencja interaktywna Artegence, promując swój system zarządzania treścią na stronach internetowych, opublikowała w polskich miesięcznikach branży medialnej reklamę z nagrobkiem prasy drukowanej, chcąc w ten sposób zachęcić, m.in. wydawców prasy, do zainteresowania sie jej ofertą.


Rozpętała się burza - Izba Wydawców Prasy się obraziła, internauci przyklasnęli pomysłowi, kreacja agencji Artegence wirusowo zalała sieć, więc efekt promocyjny został chyba osiagnięty. Niestety, przez wielu entuzjastów internetu i zarazem antagonistów wszystkiego, co drukowane, reklama ta podświadomie przyjęta została chyba zbyt dosłownie. Dziś pewnie z niedowierzaniem patrzą oni na regały z setkami tytułów w empikach i salonikach prasowych. Mamy rok 2014, a prasa drukowana wciąż jest ważnym elementem współtworzonego również przez siebie i z własnego contentu, swoistego ekosystemu dystrybucji treści.
Wracam do sprawy tego niefortunnego nagrobka prasy, bo zaskoczyło mnie zdziwienie bijące z artykułu w dzisiejszej Rzeczpospolitej "Reklamy w gazetach ważniejsze niż w telewizji" http://www.ekonomia.rp.pl/artykul/706258,1102960-Reklamy-na-papierze-wazniejsze-niz-te-w-telewizji-i-radiu.html W skrócie jego istota sprowadza się do tego, że wciąż ponad 60 procent Polaków czerpie informacje o produktach i usługach z reklamy drukowanej. A na przykład z portali społecznościowych - tylko 57 procent, a z reklamy w radiu i telewizji - 55 procent. Co prawda druk przegrywa z poleceniami ustnymi innych osób (87 procent), informacjami w sklepie (84 procent), firmowymi stronami www (80 procent) i informacjami, np. opiniami ekspertów, z internetu (76 procent), ale wciąż zajmuje wysokie, 5. miejsce w rankingu. Wynikami i liczbą wskazań na reklamę drukowaną jako źródło informacji zaskoczony był nawet pan Karol Mazurek, dyrektor zarządzający w firmie Accenture, która przeprowadziła to badanie.
Myślę, że pan Mazurek byłby mniej zaskoczony, gdyby wiedział, jak informacje o produktach, dajmy na to - o kosmetykach, zdobywa moja żona. Otóż czyta np. "Wysokie Obcasy" w wersji papierowej, gdzie reklam nie brak, a i ciekawe inserty sie zdarzają. Jeśli szczególnie zainteresuje ją jakiś produkt, odpala komputer, w internecie porównuje ceny, szuka też opinii innych osób używających danego produktu. Ostatnio ściagnęła na iPhone'a aplikację zczytującą kody kreskowe na opakowaniach i odsyłającą do stron, które prowadzą ranking produktów z danej branży, tworzony w oparciu o informacje od użytkowników. I ekosystem działa, a prasa drukowana - obok internetu i aplikacji na urządzenia mobilne - stanowi jego integralny element. Kasia jako osoba dość multimedialna porusza się w nim jak ryba w wodzie, czerpiąc korzyści z każdej platformy obiegu i wymiany informacji.
Dlatego wciąż wysoka pozycja reklamy drukowanej dziwić nie powinna. Choć sporo pieniędzy przepłynęło z printu do internetu, myśle, że do nagłej śmierci jej daleko, podobnie jak gazetom. Wszak reklama to również treść, tyle, że kolportowana za pieniądze zlecającego na wszystkich platformach dostępnych odbiorcom, choć na każdej w nieco inny i wzajemnie się uzupełniający sposób. Reklama w prasie ma jeszcze jeden walor - podobnie jak słowo drukowane, cieszy się większym zaufaniem odbiorców niż treści z internetu. No i nie można jej "zniknąć" Adblockiem lub zgasić jednym kliknięciem.

środa, 16 kwietnia 2014

Jak nie zaprenumerowałem cyfrowego Wprost Biznes, czyli dlaczego wymierają dinozaury...

Ufff! Co za ulga! Nie jestem jedynym dziennikarzem/czytelnikiem (niepotrzebne skreślić), który ma problemy z pokonaniem paywalla jakiejś gazety i dotarciem do jej płatnego wydania. A już myślałem, że czas zamknąć laptopa, sprzedać iPada, a iPhone'a zamienić na telefon dla emeryta z góra szesnastoma przyciskami, a potem zaszyć sie w Borach Tucholskich i tam czekać na 67. urodziny.
Dziś jakoś przypadkiem, przy okazji informacji o spadającej liczbie odsłon w serwisach "Gazety Wyborczej" objetych paywallem www.press.pl, wyklikałem sobie felieton Tomasza Machały sprzed dwóch miesięcy. Opisuje w nim, jak próbował wejść w posiadanie cyfrowej prenumeraty GW http://tomaszmachala.natemat.pl/91447,Cyfrowa-prenumerata-gazety-wyborczej-jak-zachwyca-kiedy-nie-zachwyca  Niecierpliwych uspokoję: oczywiście Machale nie udało się kupić tej prenumeraty.
Na początku kwietnia miałem podobnie z cyfrowym wydaniem Wprost Biznes, o czym wspomniałem na tym blogu przy okazji recenzji pierwszego numeru  http://mediablogextra.blogspot.com/2014/04/kiepski-debiut-cyfrowego-wprost-biznes.html. Pojedynczego wydania nie udało mi się kupić via paywall Wprostu (bez problemu nabyłem je chwilę później na eGazety.pl), ale postanowiłem wykupić miesięczną prenumeratę, posiłkując się wyświetlonym przez paywall archaicznym drukiem przelewu.


Wywnioskowałem z niego, że jestem dopiero 34. osobą podejmującą tę próbę. Ochoczo przelałem więc 14 złotych na konto AWR Wprost i dowiedziałem sie, że moje zamówienie uzyskało status: oczekujący. Poniżej - potwierdzenie przelewu z mojego konta.


Był czwartek, weekend tuż-tuż, a polskie banki zwykle się nie spieszą, więc dopiero w poniedziałek  zalogowałem sie do swego konta prenumeratora. I co? I nic. Klikanie nie dawało efektów, nerwowość rosła, a wszystkie ikonki na panelu były martwe. Wszystkie poza jedną: "anuluj zamówienie". Więc anulowałem. Tak zakończyła się moja przygoda z paywallem Wprost Biznes.
Paweł Wrabec, komentując felieton Machały, napisał wczoraj na Facebooku: "o tym jak wymierają dinozaury (...)."


No właśnie... Dinozaury. Niby miały wszystko, co potrzebne, by przetrwać: były duże, silne, i roślinożerne, i drapieżne, sprzyjał im klimat, nie narzekały na brak pożywienia. Czego im zabrakło? Mózgu odpowiedniej wielkości i zdolności adaptacyjnych do nowych warunków zmieniającego się otoczenia...

wtorek, 15 kwietnia 2014

Social Media wtopa roku, czyli US Airways i ich kobieta z air-dildo na Twitterze

Wszyscy wiemy, że takim na przykład gazetom przydarzały się i przydarzają od czasu do czasu głupawe czy obraźliwe artykuły, śmieszne (jak dla kogo, bo na pewno nie dla redaktorów prowadzących) literówki w tytułach i zabawne błędy typograficzne. Dziś obok tych bolesnych wtop o stosunkowo jednak ograniczonym zasięgu pojawiają się globalne kryzysy Social Media, masakrujące wizerunek nawet najbardziej znanych marek (także medialnych) za sprawą nieprzemyślanych wrzutek na ich profile na Facebooku, You Tube czy Twitterze. Że wspomnę o modelowych niemal kryzysach SM tak znanych firm jak Domino's Pizza czy Nestle, a w Polsce - Nikona i Orange.
Dziś najświeższy, sprzed zaledwie kilkunastu godzin, przykład takiego zjawiska. Bez wątpienia jest to Social Media wtopa roku 2014 i pewnie najboleśniejszy facepalm marki w historii Twittera. Akcja zadziała się na profilu US Airways, jednego z największych lotniczch przewoźników w USA. Jakiś pajac, dyżurujący akurat na profilu tych linii lotniczych (nie wiem, co palił, wąchał czy pił), w odpowiedzi na skargi klientki, wysłał jej (publicznie) twitta ze zdjęciem kobiety... masturbującej się modelem samolotu. Ktoś mądrzejszy od owego pajaca po godzinie usunął kompromitujący wpis, ale trzeba wiedzieć, że profil US Airways śledzi, bagatela, 424 tysiące osób, a zrzut z ekranu robi sie w sekundę...

No i się zaczęło, bo zacząć się musiało. Przecież takie "cudo" rozprzestrzenia sie po sieci z prędkością huraganu, tsunami czy fali uderzeniowej po wybuchu jądrowym, z siłą niszczącą wizerunek marki charakterystyczną dla wymienionych zjawisk. Co prawda US Airways natychmiast przeprosiło za ów wpis, poinformowało, że go usunęło i prowadzi w sprawie "czynności wyjaśniające", jak by powiedzieli policjanci w Polsce, ale zupa już sie wylała.


Piszę o tej sprawie trochę z kronikarskiego obowiązku, trochę ku przestrodze, absolutnie świadom tego, że w każdej załodze znajdzie się imbecyl, którego trzeba nieustannie kontrolować, a pewnie i tak nie uda się zapobiec głupocie. Kiedyś gdzieś przeczytałem, że kretynów na świecie jest niewielu, ale są cholernie sprytnie porozstawiani i dlatego wciąż sie na nich natykamy. Prawda?

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Twitter - medium nielicznych narratorów "ćwierkających" dla milionów

Ciekawe dane na temat globalnego "ćwierkania" - w piątek The Wall Street Journal, powołując się na stronę Twopcharts, monitorujacą aktywność użytkowników Twittera, doniósł, że aż 44 procent spośród 900 mln użytkowników serwisu nigdy nie wysłało tweeta, 30 procent - od 1 do 10, a powyżej 100 tweetów wysłano z zaledwie 13 procent kont http://blogs.wsj.com/digits/2014/04/11/new-data-quantifies-dearth-of-tweeters-on-twitter/?mod=e2tw&utm_source=twitterfeed&utm_medium=twitter
Co z tego wynika? Dla Twittera - niewiele. Na przychody pewnie nie narzeka. W ostatnich trzech miesiącach ubiegłego roku użytkownicy logowali sie średnio na 241 milionów kont. To, że w ogromnej wiekszości nie twittowali, nie ma znaczenia. Ruch w takiej skali wydaje się i tak być atrakcyjny dla reklamodawców. Natomiast analizując te dane, więcej można powiedzieć o kreatorach treści (nazwijmy ich narratorami sieci) i zmieniającej się relacji między nimi a masowymi użytkownikami nowych mediów.


Jako dziennikarz nie mogę nie być na Twitterze. Traktuję go jednak tak jak większość użytkowników - to dla mnie swoisty aparat nasłuchowy, wykrywający i dostarczający ciekawe treści z sieci od użytkowników, których konta obserwuję, bo spodziewam sie, że "ćwierkną" na interesujący temat.
Sam do tej pory wysłałem ledwie kilkadziesiąt tweetów, moje konto śledzi nędzna liczebnie gromadka znajomych, a - dajmy na to - taki Bartosz Węglarczyk twittował ponad 23 tysiące razy, Jarosław Kuźniar - 12 tysięcy, a mój kolega z Polskapresse - Marek Twaróg, naczelny Dziennika Zachodniego - ponad 2,5 tysiąca. Każdy z nich ma oczywiście odpowiednio większe grono śledzących. Daleko im jednak do obecnych na Twitterze celebrytów czy mediów, których konta obserwują miliony internautów (np. wspomniany The Wall Street Journal - 4,3 mln).
Eryk Mistewicz, główny apostoł Twittera w Polsce, bodaj w 2012 roku sformułował na łamach swoich "Nowych Mediów" teorię "informacyjnych siri" - dziennikarzy przyszłości, stosunkowo nielicznych mistrzów narracji, porzadkujących odbiorcom potwornie chaotyczny świat informacji, w którym żyjemy. W pewnym sensie stanowi ona odzwierciedlenie zachowań użytkowników Twittera. Dlaczego obserwuję akurat konto Bartosza Węglarczyka? Bo daje mi on codziennie pakiet kilkunastu-kilkudziesięciu tweetów, stanowiących przegląd najważniejszych informacji ze świata. Wyławia je dla mnie (i prawie 50 tysięcy innych śledzących), porządkuje, a ja sobie czytam i wiem, że są to wiadomości najważniejsze, bo ufam w profesjonalizm i kompetencje Węglarczyka.
Przy okazji nachodzi mnie refleksja o historii komunikacji, która właśnie chyba zatacza koło. W mediach tradycyjnych mieliśmy do czynienia z modelem "jeden mówi, wielu słucha", potem nastąpił okres Web 1.0 - "jeden mówi, wielu słucha, ale i komentuje to co ten jeden powiedział" i okres Web 2.0 - "wielu mówi, wielu słucha, wszyscy komentują". Wygląda na to, że teraz wracamy do początków. Znów w cenie zaczynają być pojedynczy narratorzy, tyle że platforma komunikacji się zmieniła.

piątek, 11 kwietnia 2014

Przychodzi Jaruzelska do "Newsweeka", czyli lepiej nie umawiajcie się z dziennikarzami

Oświadczenie Moniki Jaruzelskiej na jej profilu na Facebooku, w którym zarzuca tygodnikowi "Newsweek" manipulację, narobiło niemało zamieszania w świecie mediów i po raz kolejny wywołało pytania o standardy obowiazujące w naszej branży http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/44953,Monika-Jaruzelska-zarzuca-Newsweek-Polska-manipulacje. Czy potrzebnie?
Początkowo, czytając bardzo emocjonalny tekst pani Moniki, aż żachnąłem się na domniemany występek redakcji tygodnika. Potem - już na zimno - zrekapitulowałem swój osąd. No bo jakież "przestępstwo" popełniła redakcja kierowana przez Tomasza Lisa?


Po pierwsze - uległa prośbie wydawnictwa i zgodziła się porozmawiać z Jaruzelską o jej nowej książce, świadoma, że rodzina Jaruzelskich z przyczyn mocno "tabloidowych" ostatnio dobrze się sprzedaje. Czy to grzech? Nie. Po drugie - autoryzowała wszystkie wypowiedzi swej rozmówczyni. Świetnie! Po trzecie opublikowała nie wywiad z panią Moniką (nie wiem czy takie były ustalenia, ale pewnie nie zawarto ich na piśmie), ale tekst o napisanej przez nią książce, odsłaniającej kulisy małżeństwa jej rodziców. Wzbogaciła go też dodatkowo o elementy dość szerokiego kontekstu sprawy, przejawiającej się ostatnio głównie w tabloidach. Tu mam wątpliwość, czy redakcja zagrała fair, ale znając świat dziennikarzy i zwyczaje panujące w redakcjach, nigdy nie umawiałbym się na określony gatunek wypowiedzi dziennikarskiej, bo to, jak będzie sprzedany temat, jest już autonomiczną decyzją kierownictwa gazety. I każda redakcja ma do niej prawo. "Newsweek" mógł równie dobrze napisać cover story o Jaruzelskich, bazując na ostatnich doniesieniach tabloidów o ich możliwym rozwodzie i na wypowiedziach osób dobrze ich znających, a podbić go jedynie niewielkim wywiadem z panią Moniką o jej książce.
Jeśli chcemy mieć fajny wywiad, robiący nam tylko i wyłącznie dobrze, wykupmy po prostu tekst sponsorowany. Wtedy możemy go nawet przeprowadzić sami ze sobą, dostarczyć do redakcji i redakcja nie zmieni w nim ani literki, ani przecinka. Tyle że wszyscy będą wiedzieli, że to tzw. samojebka (oburzonych sformułowaniem przepraszam za ten wulgarny, ale robiący ostatnio karierę w języku polskim neologizm).
Żal pani Moniki Jaruzelskiej wpisuje mi się trochę w dość powszechne zjawisko dąsów osób ze świecznika, którzy nie podobają się sobie na zdjęciach w gazetach (w mojej także). Odpowiadam wtedy krótko: wyszli państwo tak, jak wyglądacie, a w zasadzie wyglądaliście w tej 1/125 sekundy, kiedy migawka była otwarta. Aparat fotograficzny nie kłamie. Chyba, że miałaby to być ustawiana sesja do miesięcznika typu "people" i photoshop aż by furczał, powiekszając oczy, gładząc zmarszczki i odsysając zbędny tłuszczyk z talii. Ale to zupełnie inna bajka.
A panią Monikę Jaruzelską na koniec pocieszę. Książka "Rodzina" sprzeda się świetnie, bo szumu wokół  niej - świadomie czy nie i do końca nie wiadomo z czyjej winy - już udało się narobić. Po raz kolejny na tym blogu przypomnę: nieważne jak piszą, byleby nazwisko pisali poprawnie. Choć w TYM nazwisku akurat trudno sie pomylić.


czwartek, 10 kwietnia 2014

Rozważania na 10 kwietnia, czyli jak działałyby media, gdyby katastrofa podobna do smoleńskiej zdarzyła sie dziś

Cztery lata temu, 10 kwietnia 2010 o godzinie 8.41, polski rządowy Tu-154M rozbił się, podchodząc do lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Zginęło 96 osób, wśród nich prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką, parlamentarzyści, dowódcy sił zbrojnych, duchowni, urzędnicy administracji rządowej, cała załoga...
Dla mnie ta tragiczna sobota zaczęła się na ekranie telewizora - żółtym paskiem w TVN24 z informacją o bliżej nieokreślonych problemach z lądowaniem prezydenckiego Tupolewa (choć obiektywnie Polsat News z telefonującym gdzieś z Rosji Wiktorem Baterem był nieco szybszy).



Potem - jak pamietamy - napięcie już tylko rosło... Głównym medium przekazującym informacje o katastrofie były stacje telewizyjne i radiowe oraz portale internetowe i witryny innych mediów.
Podstawowym narzędziem wymiany informacji między odbiorcami newsów stały się masowe już wówczas telefony komórkowe. Efekt był taki, że przeciążona sieć komórkowa na kilkadziesiąt minut padła i dodzwonienie sie gdziekolwiek graniczyło z cudem.Wiem, bo jakoś około 10.00 z kolejki do kasy w supermarkecie próbowałem ściągnąć do redakcji ekipę, która jak najszybciej wyprodukuje nadzwyczajne wydanie Expressu Ilustrowanego. Udało się nam wypuścić je około 15.00 i... można było iść do domu. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale Express nie miał wówczas strony internetowej w dzisiejszym rozumieniu. W sieci wisiał tylko statyczny obrazek pierwszej strony bieżącego wydania. Inne gazety też wypuściły specjalne wydania i rozprowadzały je wieczorem.


Wszyscy w prasie przygotowywaliśmy sie do bardzo ważnych w obliczu tragedii smoleńskiej wydań poniedziałkowych. Trwała nieprzerwana aktualizacja stron internetowych mediów z serwisami specjalnymi poświęconymi katastrofie. Pierwsze zdjęcia i filmiki z miejsca tragedii, które można by zakwalifikować do kategorii user-generated content, pojawiły się w gazetach, telewizjach i na portalach kilka dni po tragedii. Dodajmy jeszcze, że w Polsce "rządziła" wówczas Nasza Klasa, nie wiem, czy ktokolwiek używał Twittera (powstał w 2006 roku), Facebook nad Wisłą był jeszcze mało popularny, a Instagram dopiero się rodził (uruchomiono go własnie w 2010 roku). Smartfonów i tabletów jeszcze nie było.
Tyle wspomnień. Spróbujmy sobie wyobrazić jak wyglądałyby źródła i obieg informacji, jak pracowaliby dziennikarze, gdyby (odpukać w niemalowane) katastrofa o podobnej skali zdarzyła się dziś. Jak by to wyglądało choćby w moim przypadku?
O tym, że dzieje się coś niedobrego i ważnego, dowiedziałbym sie pewnie nie z telewizji czy radia, ale tuż po przebudzeniu za pośrednictwem iPhone'a - najpewniej z Twittera (być może z któregoś z tweetów szalenie aktywnego i często tam "ćwierkającego" na tematy międzynarodowe Bartosza Węglarczyka). Tweet oryginalny, który Weglarczyk podałby dalej, pochodziłby oczywiście gdzieś z rejonu tragedii i zostałby nadany góra minutę po zdarzeniu, być może już z jakimś zdjęciem zrobionym telefonem lub smartfonem.
W tym czasie na stronach i portalach mediów zaczęłyby się pojawiać pierwsze zdawkowe informacje, kolportowane przez te media i udostępniane przez moich znajomych via Facebook, a ja - wiedząc już, że naprawdę dzieje się coś ważnego - dzwoniłbym do swego zastępcy ds. internetu, by spytać, co zrobił "w temacie". Jak znam Tomka Jabłońskiego, to pewnie informacje już by wisiały na expressilustrowany.pl, a on lub dyżurant stale by je uzupełniali, tworząc serwis specjalny na stronie. Wtedy odpaliłbym laptopa, by sprawdzić jak nad tematem pracuja inni, poszukać informacji, filmów czy zdjęć z miejsca tragedii i zorientować się gdzie i na jakich zasadach są dostępne.
Dopiero po tym włączyłbym telewizor z TVN24 lub Polsat News, ale głównie po to, by sprawdzić czy zdarzenie rzeczywiście miało taki przebieg, jak opisują i pokazują je redakcje internetowe, posłuchać telefonicznej relacji z miejsca wypadku czy wypowiedzi ekspertów ściagnietych do studia. Być może udałoby sie obejrzeć jakiś film lub zdjęcia wyszukane przez stacje na Youtube czy innym portalu albo ściągnięte z telewizji działającej w rejonie miejsca katastrofy.
Zastanawiałbym się przez chwilę, czy warto robić jeszcze specjalne wydanie gazety, skoro jest już tyle nośników, z których mozna czerpać najaktualniejsze informacje. Pewnie jednak bym sie zdecydował. Taka nadzwyczajna edycja przy okazji ważnych czy tragicznych wydarzeń wspólnie przeżywanych przez wszystkich Polaków, buduje bardzo silną więź czytelnika z gazetą. Poza tym trafia zwykle do zbiorów rodzinnych pamiątek i jest potem przechowywana latami.
Po wypuszczeniu wydania specjalnego, opartego głównie na doniesieniach i zdjęciach agencyjnych, dziennikarze zabraliby sie za poszerzanie i uzupełnianie serwisu specjalnego w internecie i przygotowywanie normalnego wydania gazety na jutro, a ja organizowałbym pewnie wyjazd reportera z kamerą i aparatem na miejsce wypadku (jeśli znajdowałoby się ono w naszym zasięgu). Bo w dzisiejszym świecie masowego powielania, udostepniania i powszechnej duplikacji treści nie ma większej wartości niż własny kontent.
Tyle przyszło mi do głowy na szybko. Pewnie są redaktorzy i dziennikarze, którzy w tak ekstremalnej sytuacji wykonywaliby swoją pracę inaczej, lepiej, bardziej nowocześnie, z wykorzystaniem środków, o jakich pewnie mi sie nie śniło. Uważam jednak, że i to moje skromne zestawienie metod pracy dziś i przed zaledwie czterema laty, pokazuje jak długą drogę przebyliśmy w tym czasie jako dziennikarze. Jak bardzo zmieniliśmy siebie, nasze redakcje, sposób myślenia o naszych mediach, o odbiorcach naszych treści i narzędziach wykorzystywanych w naszej pracy.

środa, 9 kwietnia 2014

Gdy reklama wywraca mózg na lewą stronę, czyli o prasowych ogłoszeniach niestandardowych

Wydawałoby się, że w dziedzinie reklamy prasowej powiedziano i pokazano już wszystko, a tymczasem wciąż pojawiają się nowe niestandardowe kreacje, przyprawiające o zawrót głowy.
Na stronie amerykańskiego magazynu Adweek pojawił się wczoraj artykuł o fenomenalnym niestandardzie ogłoszeniowym http://www.adweek.com/adfreak/crazy-3-d-newspaper-ad-brilliantly-hides-whole-kitchen-inside-classifieds-page-156877. Rzecz pochodzi z kolumbijskich gazet, kreację stworzył Felipe Salazar https://www.behance.net/gallery/Cocinas-Corona-For-Newspaper/14291979, a wygląda ona tak:

Pomysł ten - z pogranicza XX-wiecznej prymitywnej typografii prasowych kolumn ogłoszeń drobnych i renesansowych eksperymentów z głębią obrazu - ma sprzedawać kuchnie w centrach handlowych "Corona". Nie wiem, ilu Kolumbijczyków pobiegło tam zaraz obejrzeć aranżacje kuchni, ale jestem pewien, że na ten przekaz zwrócił uwagę KAŻDY czytelnik gazety. Bo choć "wklęsły" - wyrasta baaardzo wysoko ponad nudną płachtę gęsto zadrukowanego papieru i, mówiąc kolokwialnie, wali po oczach. A w reklamie (nie tylko prasowej) mniej więcej o to chodzi.
Jestem wielkim fanem niestandardowych form reklamowych. Nie tylko z tej przyczyny, że mam zaszczyt i przyjemnośc redagować na co dzień Express Ilustrowany, najbardziej elastyczną graficznie gazetę w portfolio Polskapresse. Także dlatego, że dziś, w czasach wielkiego odpływu ogłoszeniodawców z papieru do internetu, reklama niestandardowa we wszystkich jej odmianach najbardziej przypomina odjechane kreacje internetowe. Oddziałuje o wiele silniej niż "cegły" ogłoszeń, zamkniete w standardowych prasowych formatach, które dawno opatrzyły sie czytelnikom. Poprzez swą przewrotność i innowacyjność przekazu taka reklama na pewno o wiele bardziej może zainteresować klienta, który w życiu nie czytał gazet, nie ceni ich jako medium ogłoszeniowego i ogłasza się tylko w internecie.
Z doświadczenia kolegów z pionu reklamowego wynika co prawda, że najtrudniej do nowatorskich kreacji przekonać właśnie klienta, zwłaszcza tego prasowego, konserwatywnego, ale odbiorca lubi je bardzo. Nam w Expressie Ilustrowanym udało się zrobić kilka takich eksperymentów, m.in. informator kibica przed którymś z mundiali, którego partnerem była Toyota. Niektóre strony tego piłkarskiego wydawnictwa (spodobaly się i klientowi, i czytelnikom) wyglądały jak poniżej. Można? Można!!! :)


wtorek, 8 kwietnia 2014

Instagram okiem redaktora-sceptyka, czyli mam problem z obrazkami

Uwielbiam Instagram. Zacząłem się nim bawić ze trzy lata temu. Przez długi czas miałem sporo radości z robienia kwadratowych, "polaroidowych" fotek oraz nadawania im wyjątkowego, niemal magicznego charakteru dzięki palecie filtrów w tej zabawce prostej jak budowa cepa. No właśnie? Zabawka dla miłośników selfies czy narzędzie dla dziennikarza? I tu mam problem z Instagramem.
Ostatni Press poświęca obszerny artykuł polskim mediom korzystającym z Instagramu http://www.press.pl/platny-dostep/miesiecznik-press/pokaz/3001,Medium-mlodych Jest wśród nich Dziennik Zachodni, który bardzo lubię i cenię za zaangażowanie w projekty z pogranicza papieru i internetu (np. reportaż multimedialny, o którym pisałem już na tym blogu http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/polski-reportaz-multimedialny-rodzi-sie.html).
Profil Dziennika Zachodniego na Instagramie to prosty, fotograficzny zapis tego, nad czym aktualnie pracują dziennikarze. Bez specjalnych fajerwerków poza tym, że zdjęcia ładnie skadrowane, profesjonalne. Poniżej zdjęcie z profilu DZ: Urszula Dudziak z mężem i swoim labradorem w rodzinnej Straconce.


Urszula Dudziak w rodzinnej Straconce z mężem Benghtem Dahllofem i ukochanym labradorem
Read more at http://web.stagram.com/p/689044182627743238_369846244#EiQGJjDghjbbMmQQ.99
Urszula Dudziak w rodzinnej Straconce z mężem Benghtem Dahllofem i ukochanym labradorem
Read more at http://web.stagram.com/p/689044182627743238_369846244#EiQGJjDghjbbMmQQ.99
Dziś profil Dziennika Zachodniego, na którym zamieszczono łącznie 332 fotki, śledzi 341 użytkowników http://web.stagram.com/n/dziennikzachodni/. To niewiele, w porównaniu z takim np. magazynem Aktivist (2268 followersów), polską edycją Elle (7038) czy portalami medialnych celebrytów, których profile obserwuje po kilkaset tysięcy użytkowników Instagramu. Kiedyś jednak trzeba zacząć i Dziennik Zachodni właśnie to robi.
Od dłuższego czasu zastanawiam się, jak w Instagramie mógłby zaistnieć mój Express Ilustrowany. Wszak sama nazwa gazety zobowiązuje do zajęcia miejsca w społeczności, która komunikuje się za pomocą obrazków. Tyle, że korzyści jak na razie widzę niewiele. No może poza wzbogacaniem fan page'u Expressu na Facebooku, silnie sprzężonym z Instagramem, fotkami np. rozebranych dziewczyn z sąsiedztwa z naszej popularnej sobotniej rubryki. Poza tym ważne jest, by być wszędzie tam, gdzie są nasi użytkownicy, także ci potencjalni. I to do Instagramu mnie przekonuje.
 Na koniec krótka polemika z tytułem artykułu o Instagramie w Press. Brzmi on "Medium młodych". Zaręczam, że Instagramem - szalenie prostym w obsłudze - mogą bawić sie wszyscy, nawet ludzie w wieku podeszłym. Ja mam 48 lat, a profil od około trzech http://web.stagram.com/n/mswk/. Choć dawno nie zamieszczałem na nim fotek (porysował mi sie obiektyw w iPhonie i jakość byłaby fatalna), dziś przy 143 opublikowanych zdjęciach (zwykle z tagami #sky #nature #architecture) mam aż 212 followersów. Polecam wszystkim. Fajna zabawa. Poniżej jedna z moich fotek :)






poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Lis kąsa Pudelka, czyli o pułapkach celebrytyzmu

O tym, że Tomasz Lis nie lubi Pudelka, wiadomo nie od dziś. Właśnie dał temu wyraz na swym blogu http://tomaszlis.natemat.pl/97613,pudelek-stawia-na-edukacje Jakby komuś nie chciało się tam zaglądać, to streszczę: Lis jest oburzony, że w plebiscycie "Ludzie Wolności" Gazety Wyborczej i TVN o to, czego dziś potrzeba Polsce, zapytano Michała Brańskiego, współtwórcę plotkarskiego portalu Pudelek. No i generalnie odmawia Brańskiemu, który stwierdził, że Polsce potrzeba dobrej edukacji, moralnego prawa do wygłaszania takich sądów.
Obecność pana Brańskiego w tej interesującej ankiecie GW i TVN mnie akurat nie oburza. Co prawda z dwojga rodzajów dziennikarstwa wciąż jeszcze wolę to, które uprawia pan Lis, a na portal pana Brańskiego zaglądam incydentalnie, ale nie uważam, by ten drugi nie miał prawa mieć swojej wizji Polski. Zastanawiam się tylko, skąd tak gwałtowny wybuch Tomasza Lisa.
Może stąd, że Lisa jeszcze nie zapytano o ważne dla Polski sprawy, a Brańskiego już tak, i rozbuchana ambicja troszeczkę ucierpiała? Może stąd, że mamy akurat przesilenie wiosenne i nastroje falują? Może stąd, ża pan Brański ośmielił się użyć słowa "edukacja"? A może stąd, że Tomasz Lis - pośród innych celebrytów - jest częstym bohaterem Pudelka http://www.pudelek.pl/tag/Tomasz+Lis/2/, a to głeboka rysa na jego budowanym latami wizerunku czołowego anchormana polskiej TV?

Obserwując od ładnych paru lat kariery w polskim dziennikarstwie, odnoszę wrażenie, że dziś popularność, rozpoznawalność i wszechobecność są dla niektórych ludzi mediów jak narkotyk poprawiający chwilowo samopoczucie, ale prowadzący do uzależnienia i przedawkowania. A granica między ciekawą dziennikarską osobowością a wachlarzem zachowań charakterystycznych dla rwącego nurtu celebrytyzmu jest w naszych czasach bardzo cienka. I nagle człowiek budzi się z pięknego snu. Budzi się pomiędzy Dodą, Natalią Siwiec i Maserakiem, osaczony setkami niewybrednych komentarzy internautów. Nie może sie z tym pogodzić i nie za bardzo wie, co zrobić, więc pisze kąśliwy tekst na blogu. Wszak wciąż jeszcze jest także dziennikarzem...

piątek, 4 kwietnia 2014

Olejnik kontra Karnowscy, czyli jak dziennikarze próbują kneblować dziennikarzy...

Sądowy zakaz publikacji to dziwne, chwilami złowrogie narzędzie prawne, ograniczające - często z błahych lub niezrozumiałych powodów - wolność słowa w Polsce. Niedawno pisałem na blogu, że nasze sądy z coraz większa łatwością sięgają po ten rodzaj prewencyjnej cenzury http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/aresztowac-temat-zaszczuc-redaktora.html
Teraz skorzystać z niej próbowała gwiazda polskiego dziennikarstwa, osoba bez wątpienia publiczna - Monika Olejnik. Poczuła się bowiem dotknięta publikacjami tygodnika "W Sieci" i fotomontażem na okładce jednego z grudniowych wydań tej gazety. Na szczęście tym razem sąd stanął na wysokości zadania i nie uwzględnił żądań pełnomocników dziennikarki, którzy wnosili o zakaz pisania przez "W Sieci" o życiu, poglądach i biografii dziennikarki przez czas trwania procesu, który Olejnik chce wytoczyć tygodnikowi. Zakazał jedynie wydawcy tygodnika rozpowszechniania inkryminowanej okładki, na której fotoszopowo zestwiono panią Monikę z generałem Jaruzelskim i podpisano bardzo jednoznacznie brzmiącym tytułem. Więcej na temat samego sporu tutaj: http://www.press.pl/newsy/prasa/pokaz/44882,Zadania-Moniki-Olejnik-wobec-tygodnika-W-Sieci-to-bron-obosieczna


Rodzaj i charakter lustracyjnego dziennikarstwa uprawianego przez braci Karnowskich i ich środowisko budzi mój sprzeciw i niesmak. Istnienie tego "zjawiska" tłumaczę sobie jednak właściwą demokracji różnorodnością otwarcie prezentowanych postaw i poglądów, z którymi nie muszę się zgadzać, ale które gdzieś tam sobie funkcjonują, bo nasz ustrój to gwarantuje. Pewnie poglądy moje i mnie podobnych ludzi brzydzą z kolei braci Karnowskich - nic na to nie poradzę, ale cieszę się, że mogę je otwarcie wyrażać i nikt z tego powodu mnie nie ukarze np. zakazem ich publikacji.
Nigdy do głowy by mi nie przyszło wnosić o sądowy zakaz rozpowszechniania materiałów dziennikarskich, które przedstawiałyby mnie w świetle takim, jakiego bym sobie nie życzył. Każdy ma prawo widzieć mnie na swój sposób. Chyba, że rzecz oparta byłaby na kłamstwie - wtedy wytoczyłbym proces. Uważam, że kneblowanie "na wszelki wypadek" dziennikarzy przez dziennikarzy, to niedopuszczalne godzenie w system praw i wolności przysługujących naszemu środowisku. Z czasem obrócić się może przeciwko nam.
I tak w największym skrócie oceniam, nie do końca chyba przemyślany, przedprocesowy gest Moniki Olejnik.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Kiepski debiut cyfrowego "Wprost Biznes". Pierwszy numer nie powala

Zachęcony pozytywną opinią mojego kolegi Jacka Czynajtisa, fachowca od reklamy, który z sukcesem przeskoczył z papieru do internetu http://www.press.pl/opinie/pokaz/2276,Takich-projektow-jak-Wprost-Biznes-bedzie-przybywac, postanowiłem przyjrzeć się "redakcyjnie" cyfrowemu tygodnikowi "Wprost Biznes", debiutującemu właśnie na rynku. Pierwsze dominujące wrażenie - kiepski stosunek ceny do ilości i jakości treści. Ale od początku...


Dla człowieka w wieku podeszłym (jak ja) wejście w posiadanie drogą kupna cyfrowego bytu prasowego nie jest proste. Wydawca "Wprost Biznes" też nie ułatwia tego przedsięwzięcia, nie dając np. możliwości prostego zakupu przez swą stronę jednego numeru przy użyciu np. systemu PayU. Proponuje od razu prenumeratę od miesięcznej (14 PLN) przez kwartalną i półroczną aż do rocznej (166 PLN) w trybie płatności, który wyświetlił mi się na ekranie komputera. Wyglądał tak:


Przyznacie, że obrazek nico archaiczny, ale pokornie wklepałem te dane i zrobiłem przelew elektroniczny, a moje zamówienie prenumeraty miesięcznej (nie wiem na jak długo) zyskało status "oczekujący". Nie mam czasu czekać, więc korzystając z linków obok oferty prenumeraty czym prędzej przelazłem na eGazety.pl i tam kupiłem sobie za 4 złote pierwszy numer "Wprost Biznes".
Całość liczy 26 stron. Jeśli odliczymy front, trzy strony reklam, jedną stronę autoreklamy i jedną praktycznie bez treści, bo otwierającą (nie wiem po co, bo otwarcie jest już na okładce) cover story o energetyce, to do poczytania zostaje nam 20 stron. To zdecydowanie za mało jak na cenę 4 PLN.
Dobór tematów w pierwszym numerze? Generalnie powinny towarzyszyć rzeczywistości, a tak nie jest. Aż prosi się np. o analizę zagrożeń dla polskiej i europejskiej gospodarki, wywołanych kryzysem w stosunkach z Rosją - to powinien być wiodący materiał. Tymczasem dostajemy (kupujemy!) coś w rodzaju numeru "zerowego", tworzonego zwykle z przypadkowych treści i zdjęć przed startem dużych projektów prasowych.
Tematy pierwszego numeru to: "Koniec konwencjonalnej energetyki" i Polska płynąca pod prąd tego trendu, obszerny tekst o złożach złota w Polsce, materiał o wyłudzeniach VAT-u; w dziale "Opinie" tajemnice szarej strefy ujawnia Janusz Rolicki; jest parę kawałków o nowych technologiach i gadżetach; w dziale "Biznes Historia" po raz któryś z rzędu w polskich mediach mogłem przeczytać o hochsztaplerze Lechu Grobelnym, a "Człowiekiem Tygodnia" redakcja uczyniła w tym numerze Adama Jasera, nowego prezesa UOKiK-u (gdzieś już o nim ostatnio sporo czytałem, więc dla mnie rzecz wtórna).
Layout - przejrzysty, ale niepotrzebnie trwoniący powierzchnię stron na przeskalowane, zbyt duże  infografiki i wykresy. W wydaniu cyfrowym spokojnie sprawdziłyby się dużo mniejsze - przecież w menu narzędzi każdy ma lupkę -  a może wtedy więcej miejsca zajęłyby wartościowe treści (chyba, że ich akurat zabrakło). Obecnie proporcja tekstu i grafiki na jednej ze stron wygląda tak:

Oczywiście, gdyby w numerze za 4 PLN było 120 stron, grafiki mogłyby zajmować nawet 4/5 strony i myślę, że nikt by nie protestował...
Podsumowując: redakcyjnie "Wprost Biznes" niczym mnie nie zaskoczył, ale może w nastepnych numerach rozwinie skrzydła. Poza tym ja ściągnąłem wydanie na komputer, a może dopiero na ekranie tabletu mógłbym zderzyć się z ciekawymi funkcjonalnościami. Ale tego nie wiem, bo nie sprawdziłem.
Generalnie jednak, jak już na tym blogu pisałem http://mediablogextra.blogspot.com/2014/04/rzecz-z-pogranicza-papieru-i-internetu.html, wobec kryzysu "papieru", trzymam kciuki za każdy projekt tworzący nowy model produkcji i dystrybucji treści dostępnych ZA OPŁATĄ dla cyfrowego odbiorcy. I tu zgadzam się z Jackiem Czynajtisem, tyle że jemu pewnie bardziej niż o sprzedaż treści chodzi o przychody z reklamy ;)

środa, 2 kwietnia 2014

"Tylko Zdrowie", nowy cotygodniowy dodatek "Gazety Wyborczej". Robi wrażenie...

Polacy to naród schorowany, narzekający na rozmaite dolegliwości, mocno hipochondryczny, lubiący się leczyć i o chorobach rozmawiać. Do tego mający bardzo utrudniony dostęp do służby zdrowia, a marzący o opiece lekarskiej na poziomie szpitala z serialu "Na dobre i na złe". Czyż można wymarzyć sobie szerszy i wdzięczniejszy target dla najnowszego produktu Agory?
Tygodnik "Tylko Zdrowie", który dziś zadebiutował na rynku, to mocna pozycja wśród redakcyjnych stabilizatorów i wspomagaczy sprzedaży "Gazety Wyborczej". Myślę, że obok poniedziałkowej "Ale Historii" i czwartkowego "Dużego Formatu" zyska grono wiernych czytelników i stanie się silną zachętą do kupna gazety akurat w środę.


Idąc od pierwszej strony: "Tylko zdrowie" - dobry, optymistyczny w swej przewrotności tytuł tygodnika dla zdrowych, ale i dla chorych, o chorobach, o chorób leczeniu i chorobom zapobieganiu. Turkusowa belka domykająca front od strony grzbietu i takież same belki pagin nawiązują do koloru wdzianek, w jakich najczęściej widzimy lekarzy w szpitalach. Od razu robi sie klimat...
Na czołówce zdjęcie lekarza-genetyka, który udziela wywiadu na str. 4-5. To cover story numeru - rzecz o Angelinie Jolie i jej profilaktycznej amputacji piersi. Z pewnością przeczyta każda kobieta. Na stronie 2. - tygodniowa prognoza pogody dla meteopatów i alergików, ciekawa rubryka "W tym numerze dyżurowali" zawierająca nazwiska i specjalnosci lekarzy - bohaterów wydania. Poza tym wstępniak naczelnej i zdjęcia wszystkich członków zespołu redakcyjnego. Dla mnie fajny zabieg, znany z innych wydawnictw Agory, bo lubię widzieć, kto dla mnie pisze. Na stronach 6-7 nieco celebrycki materiał, dla którego pretekstem jest film "Bogowie" o profesorze Relidze z Tomaszem Kotem w roli głównej. "Ostry dyżur. Leczymy służbę zdrowia" - świetny pomysł na strony 8-9, poświęcone w całości błędom i zaniedbaniom lekarzy oraz prawom pacjenta. Rozkładówka - materiał typu "jak to działa", czyli wszystko o tomografie i tomografii komputerowej z niezłą infografiką. Strony 12-13 - o cukrzycy, chorobie narodowej Polaków, a dalej o depresji, oddziaływaniu na nas urządzeń elektrycznych, aplikacjach zdrowotnych w telefonach, odchudzaniu, treningach i nałogach oraz ciekawostki w - nomen omen - pigułce. To tego przepis kulinarny dla zdrowia.
Uchodzę za osobnika generalnie zdrowego, nie pamiętam kiedy ostatnio byłem u lekarza, a "Teraz Zdrowie" przeczytałem od deski do deski i to z zaciekawieniem, a nie z obowiązku,na potrzeby tej recenzji. Pisać o chorobach tak, by czytelnik nie bał się i nie doszukiwał się w sobie objawów opisywanych dolegliwości i chorób, to trudna sztuka. Ale zespołowi "Tylko Zdrowia" pod kierownictwem redaktorki naczelnej Katarzyny Staszak się udała. Jeśli uda sie jeszcze utrzymać poziom dzisiejszego premierowego numeru - wróżę sukces. Nie tylko czytelniczy, ale i reklamowy - branże medyczna i farmaceutyczna mają się w naszym kraju finansowo całkiem nieźle ;)

Politycy na ekrany, czyli koszmarna wiosna telewidza...

Jako telewidz bardzo incydentalny, ale zawsze telewidz, gorąco ostatnio kibicowałem pomysłowi, by wszystkie spoty wyborcze przenieść do TVP Info i dać spokój Polakom, którzy przed telewizorem po całym dniu ciężkiej pracy chcą zażyć relaksu, a nie oglądać galerię aż nadto znanych twarzy i wyrażanych nimi poglądów. Niestety, nie udało się.
Co więcej, nie powiodła się próba rozciągnięcia emisji tych polit-teledysków w czasie, również na poranki, by rozcieńczyć stężenie obietnic nie do spełnienia w tzw. prajmtajmie. Państwowa Komisja Wyborcza właśnie odrzuciła projekt takich zmian. A szkoda...
Gdyby PKW miała świadomość, że 95 procent Polaków tak naprawdę nie wie, jak i czy w ogóle obecność naszych polityków w Parlamencie Europejskim  przekłada się na dobro ojczyzny i poziom życia obywateli (poza tym, że sami politycy zarabiają tam po 40 tys. zł miesięcznie), mogłaby zaryzykować nastepujące rewolucyjne rozwiązanie:
- Spoty PO - tylko w TVN24 Biznes i Świat. Partia jest dostatecznie dobrze znana (niektórzy powiedzą: jak zły szeląg) i może przejawiać się w zaprzyjaźnionym kanale o śladowej oglądalności. Poza tym tylko widzowie TVN24 BiŚ będą w stanie rozeznać się w odcieniach i aktualnym natężeniu falującego liberalizmu lidera partii.
- Spoty PiS - tylko w TVP Historia, najlepiej przy materiałach o tematyce lotniczej.
- Spoty SLD - tylko w TVN Turbo i jedynie przy szalenie popularnym programie "Samochód marzeń. Kup i zrób", w którym renowacji (klepaniu, lakierowaniu i niezbędnym naprawom) poddawane są sfatygowane samochody z okresu PRL-u.
- Spoty Twojego Ruchu - zawsze po 23.00, np. w TTV po programie "Kulisy pornobiznesu". Bo Twój Ruch to partia ewidentnie dla dorosłych.
- Spoty PSL - tylko przy programie Agrobiznes w TVP1 i ewentualnie na kanałach dziecięcych przed kreskówką "Strażak Sam".
- Spoty PR, NP, SP i innych kanapowych "skrótowców" - gdzie bądź, byleby w godzinach 1.00-5.00. Cierpiącym na bezsenność wystąpienia polityków zastąpią liczenie baranów, a Polonia za oceanem zderzy się (czasem boleśnie) z egzotyką kraju ojców.
Żarty żartami, ale perspektywa tegorocznej wiosny w telewizji może budzić grozę... Na szczęście pogoda dopisuje i można iść na spacer, a poza tym każdy telewizor ma przycisk OFF.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Rzecz z pogranicza papieru i internetu, czyli o rozdawaniu wartościowych treści

Publikowane w wydaniach od poniedziałku do czwartku "Cykle" to najlepsze, co przydarzyło się "Gazecie Wyborczej" w ostatnich latach (no może poza rewitalizacją "Dużego Formatu"). Stanowią ciekawy wyróżnik na tle innych dzienników, budują opiniotwórczość, rozciągają zainteresowanie tytułem na cztery dni, pozycjonują papierową gazetę jako źródło profesjonalnych, obszernych treści z dala od internetowej sieczki.
Zawsze zastanawiałem się jednak, jaki sens ma dla Agory przekładanie tak unikatowych tekstów na wyborcza.pl, co prawda w wersji skróconej (czasem z lekkim opóźnieniem). Co więcej, przekładanie i odsyłanie do nich z papierowego wydania. Przecież to rozdawanie z trudem wyprcowanych przez dziennikarzy "Wyborczej" treści rzeszom ludzi, którzy chwalą sie tym, że nigdy nie czytali gazet, bo wszystko mają za darmo w internecie. Powie ktoś, że internauta i tak nigdy nie kupi gazety, choćby "niewiadomoco" się w niej znajdowało. Racja, ale może kiedyś poczuje, że korzystając tylko z tego, co darmowe, skazuje się na ćwiećwiedzę i półprawdę. Bo za pełen zasób treści powinien zapłacić. No chyba, że "Wyborcza" i tak mu sprezentuje...


Coś się chyba jednak zmienia w polityce Agory. Nie wiem, czy to przypadek, błąd redaktora, czy świadomy zabieg, ale pod artykułami bieżącego cyklu "Posmoleńskie dzieci" po raz pierwszy nie ma odesłań do wersji na wyborcza.pl. Sa tylko zajawki kolejnych odcinków w gazecie. Co prawda artykuły wiszą w internecie, ale dokopać sie do nich z główniej strony wyborcza.pl jest trudno, chyba że wklepie się w googla frazę "posmoleńskie dzieci". Wtedy wyskakuje na pierwszych miejscach wyszukiwarki.
Nie wiem, czy nowy paywall metryczny Agory przewiduje takie rozwiązanie, ale w Piano było to możliwe: czytelnik odesłany na podstronę znajdował lead i dwa zdania tekstu, a reszta, wrzucona w proporcjach 1:1 z wersją gazetową była zamknięta i odpłatna. Tyle, że w Piano trzeba było od razu zapłacić sms-em "naście" złotych za okresowy abonament, a nie np. 2 zł za dany tekst i kilka innych, z puli najchętniej czytanych.
Uważam, że - przy odrobinie asertywności - Agora na budzących emocje "Posmoleńskich dzieciach" mogłaby przynajmniej przetestować zachowania internautów i ich realną skłonność do płacenia za treść. A jeśli nie ma możliwości pobierania opłat za wybrane teksty, to lepiej byłoby chyba w ramach eksperymentu w ogóle nie przekładać "Posmoleńskich dzieci" do internetu. Może papierowa gazeta sprzedałaby się wtedy lepiej. Przynajmniej w tzw. środowisku.
A może moja naiwność w kwestiach monetyzacji treści w internecie nie ma granic? ;)