Powered By Blogger

czwartek, 22 maja 2014

Gen dziennikarskiego szaleństwa, czyli jak ze sprostowania zrobić wydarzenie

Paradoksalnie, bardzo lubię sprostowania. Zwłaszcza takie podpisane nazwiskiem autora tekstu. Stanowią przestrogę dla niechlujnych dziennikarzy, dla niedbałych redaktorów, a ich zamieszczanie w eksponowanych miejscach gazety (czasem nawet bez wyroku sądu) odbieram jako przejaw cywilnej odwagi szefów redakcji, którzy nie unikają odpowiedzialności za słowo.
Najbardziej oczywiście lubię te sprostowania, które pojawić się muszą nie w mojej gazecie. Nie żebym sam nigdy publikować ich nie musiał - zdarzało sie i to nie raz, nawet w takiej koincydencji, że w piątkowym wydaniu - wyrokiem sądu - przepraszałem grupę obywateli za wyśledzenie i opisanie popełnionych przez nich czynów, a w poniedziałek wszystkich przepraszanych aresztowała za te czyny policja. Ale nie od dziś wiadomo, że do sądu idzie się po wyrok, a nie po sprawiedliwość, a Temida jest (bywa?) ślepa. Z wyrokami sądu nie zamierzam dyskutować.
Dziś przy okazji pewnego prasowego zdarzenia parę słów o techniczno-artystycznej stronie publikacji sprostowań. Wiadomo, że każda redakcja stara się zamieszczać je w taki sposób, by wilk był syty i owca cała. W przypadku gazety: by pozywający otrzymał dokładnie to, co przyznał mu sąd, a prestiż tytułu w oczach innych czytelników nie ucierpiał. Mamy więc zdawkowe, mikroczcionką podane "wyjaśnienia", "przeprosiny", "dla ścisłości" i inne podobne eufemizmy tytułujące zawyrokowane przez sąd treści. Zabawna prawidłowość, że im bardziej nobliwy tytuł, tym bardziej stara się zamieść sprostowanie pod dywan. Najlepiej tak, żeby tylko koniuszek wystawał. Na przykład w "Gazecie Wyborczej" powierzchnia sprostowań rzadko jest większa od powierzchni pudełka zapałek.
Zdarza się jednak, że mamy publikować sprostowanie, a do tego przeprosiny na okładce, dużą czcionką (a co najmniej taką jak inkryminowany artykuł), w ramce, powyżej tzw. falcowania (młodszym czytelnikom wyjaśnię, że falcowanie to miejsce w połowie wysokości gazety, w którym maszynowo lub ręcznie jest zginana, żeby np. zajmowała mniej miejsca i łatwiej ją było pakować). Co wtedy? Szkoły jak zwykle są co najmniej dwie: 1. Stosujemy się w stu procentach do wyroku i publikujemy dokładnie tak jak pozwany sobie życzy, a sąd wyrokuje, biorąc ten granat w ciało i pocieszając się, że gazeta - jak cięty kwiat - żyje tylko jeden dzień. Ta metoda przewidziana jest jednak zwykle dla mało kreatywnych redaktorów bez polotu i genu szaleństwa, który u dziennikarzy bardzo sobie cenię. 2. Publikujemy sprostowanie, robiąc z tego redakcyjny event, o którym na pewno będzie głośno w mediach branżowych (i nie tylko), a i wilk powinien być syty. Tak zrobił dziś (czwartek, 22 maja) Sławek Jastrzębowski w "Super Expressie".


Dwa sprostowania z przeprosinami - dla Jana Bednarka z PZPN oraz dla aktorki Doroty Stalińskiej i jej syna - ukazały się na pierwszej stronie redakcyjnej (jest na niej winieta z datą, ceną, numerem wydania i ISSN-em, a kolejna nosi nr 2). Podano je rozstrzelonym czarnym drukiem na białym tle w czarnych ramkach, zgodnie z wyrokiem sądu. Następnie wolną powierzchnię "jedynki" redakcja pozwoliła sobie (bo kto jej zabroni?) wypełnić newsami podanymi w identycznej formie graficznej. Efekt jest dość komiczny, a ów stworzony naprędce layout wyróżnia gazetę, sugerując, iż jest to jakieś nadzwyczajne wydanie pełne arcyważnych treści.
Jednocześnie tego dnia "Super Express" opakowany został w reklamową, czterostronicową "koszulkę" PZU z odrębną, rzymską numeracją, która - moim zdaniem - uznana może być za dodatek do gazety, ale nie za jej redakcyjną część. Zwykle czytelnik zdejmuje taką "koszulkę", przegląda ją pobieżnie i odkłada, a następnie przechodzi do lektury gazety. A tu od pierwszej strony czeka na niego porcja czarno-białych redakcyjnych informacji, sprostowań i komunikatów.
O dzisiejszym "Super Expressie" już jest głośno, zaraz zaczną się wypowiadać medioznawcy, prawnicy, słynni i ważni redaktorzy, a część czytelników, zwabionych hałasem pobiegnie do kiosków, bo w darmowym internecie takiego cuda nie dostaną. I mam nieodparte wrażenie, że red. Jastrzębowskiemu, redagującemu swoją wariacko-łobuzerską gazetę, o nic innego nie chodziło.
Na koniec wyjaśnienie dla potencjalnie oburzonych treścią tego postu: nie jest moim celem pochwała dziennikarskiej bezkarności okupionej krwią sprostowań "bohatersko" publikowanych na 1 stronie. Nie chcę podważać zasadności wyroków sądowych, karcących dziennikarzy za niedbałość i niosących zadośćuczynienie ofiarom nieprawdziwych doniesień. Uważam tylko, że instytucja sprostowania jest tak naturalnie wpisana w życie mediów i dziennikarzy (ten się nie myli, kto nic nie robi), że aż żal nie wygrać jej z korzyścią dla medium.


2 komentarze:

  1. To, co zrobił Jastrzębowski jest na granicy geniuszu. To wydanie przejdzie do historii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Geniusz to może nieco na wyrost, ale do historii przejdzie, to prawda ;)

      Usuń