Cztery lata temu, 10 kwietnia 2010 o godzinie 8.41, polski rządowy Tu-154M rozbił się, podchodząc do lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Zginęło 96 osób, wśród nich prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką, parlamentarzyści, dowódcy sił zbrojnych, duchowni, urzędnicy administracji rządowej, cała załoga...
Dla mnie ta tragiczna sobota zaczęła się na ekranie telewizora - żółtym paskiem w TVN24 z informacją o bliżej nieokreślonych problemach z lądowaniem prezydenckiego Tupolewa (choć obiektywnie Polsat News z telefonującym gdzieś z Rosji Wiktorem Baterem był nieco szybszy).
Potem - jak pamietamy - napięcie już tylko rosło... Głównym medium przekazującym informacje o katastrofie były stacje telewizyjne i radiowe oraz portale internetowe i witryny innych mediów.
Podstawowym narzędziem wymiany informacji między odbiorcami newsów stały się masowe już wówczas telefony komórkowe. Efekt był taki, że przeciążona sieć komórkowa na kilkadziesiąt minut padła i dodzwonienie sie gdziekolwiek graniczyło z cudem.Wiem, bo jakoś około 10.00 z kolejki do kasy w supermarkecie próbowałem ściągnąć do redakcji ekipę, która jak najszybciej wyprodukuje nadzwyczajne wydanie Expressu Ilustrowanego. Udało się nam wypuścić je około 15.00 i... można było iść do domu. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale Express nie miał wówczas strony internetowej w dzisiejszym rozumieniu. W sieci wisiał tylko statyczny obrazek pierwszej strony bieżącego wydania. Inne gazety też wypuściły specjalne wydania i rozprowadzały je wieczorem.
Wszyscy w prasie przygotowywaliśmy sie do bardzo ważnych w obliczu tragedii smoleńskiej wydań poniedziałkowych. Trwała nieprzerwana aktualizacja stron internetowych mediów z serwisami specjalnymi poświęconymi katastrofie. Pierwsze zdjęcia i filmiki z miejsca tragedii, które można by zakwalifikować do kategorii user-generated content, pojawiły się w gazetach, telewizjach i na portalach kilka dni po tragedii. Dodajmy jeszcze, że w Polsce "rządziła" wówczas Nasza Klasa, nie wiem, czy ktokolwiek używał Twittera (powstał w 2006 roku), Facebook nad Wisłą był jeszcze mało popularny, a Instagram dopiero się rodził (uruchomiono go własnie w 2010 roku). Smartfonów i tabletów jeszcze nie było.
Tyle wspomnień. Spróbujmy sobie wyobrazić jak wyglądałyby źródła i obieg informacji, jak pracowaliby dziennikarze, gdyby (odpukać w niemalowane) katastrofa o podobnej skali zdarzyła się dziś. Jak by to wyglądało choćby w moim przypadku?
O tym, że dzieje się coś niedobrego i ważnego, dowiedziałbym sie pewnie nie z telewizji czy radia, ale tuż po przebudzeniu za pośrednictwem iPhone'a - najpewniej z Twittera (być może z któregoś z tweetów szalenie aktywnego i często tam "ćwierkającego" na tematy międzynarodowe Bartosza Węglarczyka). Tweet oryginalny, który Weglarczyk podałby dalej, pochodziłby oczywiście gdzieś z rejonu tragedii i zostałby nadany góra minutę po zdarzeniu, być może już z jakimś zdjęciem zrobionym telefonem lub smartfonem.
W tym czasie na stronach i portalach mediów zaczęłyby się pojawiać pierwsze zdawkowe informacje, kolportowane przez te media i udostępniane przez moich znajomych via Facebook, a ja - wiedząc już, że naprawdę dzieje się coś ważnego - dzwoniłbym do swego zastępcy ds. internetu, by spytać, co zrobił "w temacie". Jak znam Tomka Jabłońskiego, to pewnie informacje już by wisiały na expressilustrowany.pl, a on lub dyżurant stale by je uzupełniali, tworząc serwis specjalny na stronie. Wtedy odpaliłbym laptopa, by sprawdzić jak nad tematem pracuja inni, poszukać informacji, filmów czy zdjęć z miejsca tragedii i zorientować się gdzie i na jakich zasadach są dostępne.
Dopiero po tym włączyłbym telewizor z TVN24 lub Polsat News, ale głównie po to, by sprawdzić czy zdarzenie rzeczywiście miało taki przebieg, jak opisują i pokazują je redakcje internetowe, posłuchać telefonicznej relacji z miejsca wypadku czy wypowiedzi ekspertów ściagnietych do studia. Być może udałoby sie obejrzeć jakiś film lub zdjęcia wyszukane przez stacje na Youtube czy innym portalu albo ściągnięte z telewizji działającej w rejonie miejsca katastrofy.
Zastanawiałbym się przez chwilę, czy warto robić jeszcze specjalne wydanie gazety, skoro jest już tyle nośników, z których mozna czerpać najaktualniejsze informacje. Pewnie jednak bym sie zdecydował. Taka nadzwyczajna edycja przy okazji ważnych czy tragicznych wydarzeń wspólnie przeżywanych przez wszystkich Polaków, buduje bardzo silną więź czytelnika z gazetą. Poza tym trafia zwykle do zbiorów rodzinnych pamiątek i jest potem przechowywana latami.
Po wypuszczeniu wydania specjalnego, opartego głównie na doniesieniach i zdjęciach agencyjnych, dziennikarze zabraliby sie za poszerzanie i uzupełnianie serwisu specjalnego w internecie i przygotowywanie normalnego wydania gazety na jutro, a ja organizowałbym pewnie wyjazd reportera z kamerą i aparatem na miejsce wypadku (jeśli znajdowałoby się ono w naszym zasięgu). Bo w dzisiejszym świecie masowego powielania, udostepniania i powszechnej duplikacji treści nie ma większej wartości niż własny kontent.
Tyle przyszło mi do głowy na szybko. Pewnie są redaktorzy i dziennikarze, którzy w tak ekstremalnej sytuacji wykonywaliby swoją pracę inaczej, lepiej, bardziej nowocześnie, z wykorzystaniem środków, o jakich pewnie mi sie nie śniło. Uważam jednak, że i to moje skromne zestawienie metod pracy dziś i przed zaledwie czterema laty, pokazuje jak długą drogę przebyliśmy w tym czasie jako dziennikarze. Jak bardzo zmieniliśmy siebie, nasze redakcje, sposób myślenia o naszych mediach, o odbiorcach naszych treści i narzędziach wykorzystywanych w naszej pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz