Powered By Blogger

piątek, 18 kwietnia 2014

Rozważania na Wielkanoc, czyli rzecz o idei "share"

Tak sobię siedzę i rozmyślam w ten Wielki Piątek, jak szybko i w jakiej postaci Dobra Nowina ogarnęłaby świat, gdyby dzieło Chrystusa dokonało się dziś, w epoce internetu, którego jednym z fundamentów jest idea "share".
Od męki Chrystusa, "człowieka, który przegrał tak strasznie, że aż wygrał najwięcej, jak można" (cytat z Jana Turnaua w dzisiejszej Gazecie Wyborczej) musiało upłynąć niemal 350 lat, nim chrześcijaństwo - rozprzestrzeniając się po krainach basenu Morza Śródziemnego, po latach mąk i prześladowań jego wyznawców - zostało uznane za religię państwową Cesarstwa Rzymskiego. Potem przez kolejne stulecia zdobywało Europę i inne kontynenty.
Dziś informacja o męczeńskiej śmierci i tajemnicy zmartwychwstania niezwykłego człowieka, który stworzył ciekawy system wartości, obiegłaby kulę ziemską w niespełna dobę. Tylko dlatego trwałoby to tak długo, że nawet internauci w różnych strefach czasowych jakąś część życia muszą przeznaczyć na sen. Jak wyglądałby taki przekaz, poza tym, że dokonałby się megabłyskawicznie, czy miałby szansę stać się zalążkiem religii?
Przede wszystkim dla wielu mieszkańców globu mógłby nie wyglądać wcale, bo utonąłby natychmiast w chaosie dużo bardziej niesamowitych informacji, których megabajty osaczają nas codziennie. W ciągu tygodnia przyswajamy ich przecież więcej niż mieszkaniec Judei w czasach Chrystusa przez całe swoje życie. Wielu nie dostrzegłoby przekazu z braku czasu, a jeszcze innym przemknąłby po monitorze jako migawka poświęcona tragedii anonimowego człowieka w dalekim, egzotycznym kraju i zapomnieliby o nim natychmiast, nie zadając sobie trudu poznania poglądów, za jakie został umęczony.
Po drugie przekaz ów dotarłby do nas nie w wersji pierwotnej, tylko bardzo zniekształcony, skoro przecież "głosicielem słowa" może być dziś każdy internauta. Spójny system religijno-filozoficzny, atrakcyjny niemal dwa tysiące lat temu na tyle, by dzięki wierności Słowu zdobywać coraz większe rzesze adeptów i wyznawców, dziś zostałby na swej internetowej drodze do odbiorcy po wielokroć wyśmiany, spłycony, skomentowany przez polemizujących z nim ekspertów, pseudoekspertów i wyszydzony przez hejterów. Następnie zaś uległby wertykalizacji i atomizacji na potrzeby internetu, w którym każdy przecież szuka skrawka interesującej go treści i idei.
I na koniec najważniejsze: czy przy ograniczonym zaufaniu do przekazów z sieci i w tak krótkim czasie, jaki dziś poświęcamy na zapoznanie sie z docierającą do nas informacją, w ogóle uwierzylibyśmy w to, co pojawiłoby się na monitorze komputera?
Może warto przy okazji tych rozważań zastanowić się, w czym dziś uczestniczymy, podsyłając sobie linki lub klikając w "udostępnij" na Facebooku lub Twitterze. Może jest to uczestnictwo w tworzeniu jakiejś nowej globalnej religii, która każe nam przyjąć dogmat powszechnej dostępności treści? A może to tylko skrajnie odtwórcze dzielenie sie cudzymi utworami, których sami nie bylibyśmy w stanie z siebie wygenerować? A może po trosze jedno i drugie?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz