Otóż redakcja walijskiego dziennika http://www.dailypost.co.uk/zaprosiła czytelników do współredagowania gazety i witryny. Na facebookowym fan page'u "Daily Post" (ponad 14 tys. fanów) zamieściła zdjęcia pięciorga znanych ludzi. Internauci, lajkując zdjęcia, mogą wybrać osobę, z którą redakcja przeprowadzi wywiad. W komentarzach można również proponować pytania do tych osób.
Czy wskazanie dokonane przez mało reprezentatywną grupę internautów (lajków na dziś jest kilkaset) powinno być wiążące dla redakcji produkującej treść dla dziesiątków tysięcy innych czytelników gazety i witryny? Ile jest warte dla pozostałej rzeszy czytelników, którzy: a. nie mają konta na Facebooku? b. mają konto, ale nie są aktywni? c. nie korzystają z internetu i kupują tylko papierowe wydanie, bo są przekonani, że płacą za produkt tworzony przez profesjonalnych dziennikarzy i redaktorów?
Czy wybieranie osoby do przepytania, dokonywane przez przypadkowych ludzi, kierujących się emocjami, osobistymi sympatiami i antypatiami, a pewnie i "szczęśliwym trafem", ma coś wspólnego z redagowaniem? Skąd wiadomo, która z osób "do wyboru" będzie ciekawym rozmówcą? Która z nich wejdzie w interakcję z prowadzacym rozmowę dziennikarzem, czego efektem stanie się ciekawy, nadający sie do publikacji wywiad? Każdy redaktor wie, że nawet najlepszy dziennikarz wysłany do najbardziej fascynującej osoby, może przynieść na dyktafonie nudny ciąg pytań i zdawkowych, niezbyt uprzejmych odpowiedzi, bo rozmówca akurat miał gorszy dzień. Czy grupa internautów to dobra alternatywa dla kolegium redakcyjnego, mającego wiedzę o preferencjach swoich czytelników traktowanych en masse i o zasobie tekstów istniejących lub planowanych? Czy redaktorzy, którzy dziś mają przede wszystkim dbać o wysokiej jakości treści, powinni zdawać się na takie dość intuicyjne wybory? Jak widać wątpliwości mam sporo...
Absolutnie nie neguję potrzeby eksperymentów, jak ten z "Daily Post". Uważam jednak, że nie należy bezkrytycznie podchodzić do każdego narzędzia z epoki nowych mediów przykładanego do utrwalonej tradycją skali mediów tradycyjnych. Owszem, to ciekawy case, ale bardziej badawczy, fokusowy, poznawczy (podobnie jak ten, o którym z dużą pokorą pisałem tutaj: http://mediablogextra.blogspot.com/2014/03/my-dziennikarze-najlepiej-wiemy-czego.html ) niż użyteczny w produkcji wysokiej jakości treści.
Warto też przypomnieć, że taki swoisty crowdsourcing, tyle że na nieco głębszym poziomie od opisywanego tu facebookowego, polegającego głównie na lajkowaniu, gazety uprawiają od zawsze - bo czymże innym były i są tysiące listów (dziś raczej maili) miesięcznie od czytelników, wskazujacych na potencjalnie ciekawe tematy, proszących o interwencje, odnoszące sie do błędów popełnianych przez redaktorów? Obróbką tych treści - ich analizą, wyborem, weryfikacją, odpowiadaniem na listy - zajmują się jednak działy łączności z czytelnikami, wsłuchujące sie z uwagą w głosy płynące od społeczności czytelników. Są gazety (np. Angora, Gazeta Wyborcza), które wciąż wiele listów od czytelników publikują na łamach. Odbywa się to jednak bez oddawania kompetencji redaktorskich w ręce przypadkowego grona odbiorców. Wybór treści zawsze powinien leżeć po stronie redakcji. I myślę, że w sumie z korzyścią dla wszystkich czytelników.
Teoria, że dziś każdy może być dziennikarzem (redaktorem?), wypisywana na sztandarach epoki Web 2.0, wciąż bowiem nie do końca znajduje odbicie w praktyce. Gdyby było inaczej, dziś taki na przykład Facebook byłby pełen interesujących treści autorstwa posiadaczy profili, a nie linków, odesłań, udostepnień i lajknięć profesjonalnych artykułów, tworzonych przez wciąż stosunkowo nieliczne grono profesjonalnych dziennikarzy.